Znalazłem się
na świecie w okolicach października 1987 roku. Był to jeden z tych burzliwych
okresów w dziejach ludzkości, kiedy jedno imperium chyliło się ku upadkowi, by
na jego zgliszczach mogło narodzić się nowe. A trzeba pamiętać, że otworzyć
oczy po raz pierwszy w takich właśnie czasach to nie byle co!
Niestety
pierwsze wrażenie nie było tak wspaniałe, jak to sobie wyobrażałem. Nie
widziałem więc ani żużlowego kolosa z kruszejącymi nogami i zardzewiałym
sierpem wbitym w jego lewą stopę, ani tego ze stali i ropy naftowej
czyhającego, by zająć miejsce poprzednika. Zamiast tego zobaczyłem salę długości
około 10 metrów, w niej kilkanaście stolików i tyluż małych ludków, którzy
najwyraźniej również zupełnie niedawno dostąpili zaszczytu zjawienia się na
świecie. Wniosek ów, pierwszy w moim własnym życiu, nie opierał się na żadnej
podstawie rozumowej - właściwości i potęga logosu miały mi zostać objawione
nieco później. Opierał się na intuicji. Już wkrótce poinformowano mnie, że był
on słuszny oraz że znajduję się w specjalistycznym ośrodku dla nowo przybyłych
na świat. Ośrodek ów był, jak w niedługim czasie odkryłem, oddziałem potężnej
instytucji, rozpowszechnionej w wielu częściach świata, mającej za zadanie
przystosowywać młode osobniki do życia i wprowadzać je małymi kroczkami w
labirynty świata. Instytucja ta z dawien dawna nosiła miano Żłobka…
Początki
rzadko bywają łatwe. Mój również nie był. Znaleźć się nagle w jakimś
przeogromnym świecie, gdzie zna się raptem dwie osoby o niepokojąco
prymitywnych, jeśli chodzi o strukturę słowotwórczą, imionach, czyli „mama” i
„tata” może być ciężkim doświadczeniem dla niejednego. A taki problematyczny
start bynajmniej nie rokuje dobrze na przyszłość. Łatwo więc ulec zniechęceniu,
co też i mnie się przytrafiło.
Mówiąc
najprościej - zupełnie nie mogłem się odnaleźć w zastanej rzeczywistości. Inne
ludki, które na nowy dla nich świat reagowały w podobnie alergiczny sposób,
były mi zupełnie obce, choć zmuszone stawić czoła zupełnie analogicznym
problemom, co podobno jest silnym czynnikiem integrującym. Po prostu w żaden
sposób nie potrafiłem nawiązać z nimi kontaktu. To było szalenie ambiwalentne -
z jednej strony miało się świadomość, że są tacy, jak ja, z drugiej zaś
zupełnie brakowało pomysłów na interakcję. Bo co w końcu, miałem podejść i
zapytać pierwszego lepszego z brzegu ludka: Witam kolegę/koleżankę, jak kolega/koleżanka
odnajduje się w tym świecie, do którego kolegę/koleżankę przydzielono? Zupełnie
bez sensu; wyszedłbym na bezwartościowego bubka i jeszcze bardziej pogrążyłbym
swój życiowy start. Głupio byłoby strzelać sobie samobója na początku meczu.
Postanowiłem więc zaczekać na okazję, zdarzenie stwarzające szanse na zawarcie
pierwszej znajomości. Do tego zaś czasu należało przyjąć najbezpieczniejszą z
możliwych postawę konformistyczną. Zacząłem więc ryczeć, jak i wszyscy inni
ludkowie.
Tak, należy to
przyznać - płacz był dosyć prymitywną formą eskapizmu. Jednocześnie trzeba
jednak pamiętać, że póki co brakowało rozsądnej alternatywy. Funkcjonując w
świecie zero-jedynkowym nikt nie chciał być zerem, wszyscy więc
„jedynkowaliśmy” poprzez płacz; manifestowaliśmy własną obecność oraz
niezadowolenie z własnego statusu, jawiącego się jako coś pośredniego między
niebytem a „prawdziwym” życiem, choć nikt z nas nie rozumiał wówczas cóż ta
„prawdziwość” miała oznaczać i na czym polegać. Lepiej było w naszym odczuciu
wziąć udział w zbiorowym buncie inicjacyjnym niż trwać w półśnie i odwlekać
moment ostatecznego rozbudzenia.
Argumentami
zachęcającym do płaczu były ponadto dość liczne pożytki natury
ekonomiczno-materialnej. Wystarczyło zacząć ryczeć, przybierając jednocześnie
nieco dramatyczny wyraz twarzy, by zwrócić na siebie uwagę obsługi naszego
ośrodka, która natychmiast spieszyła z wszelkimi formami materialnych
udogodnień poczynając od ciepłego mleczka (co jednak nie przez wszystkich
ludków było reflektowane) po kolorowe przedmioty o nieskomplikowanej
konstrukcji i pociesznej aparycji zwane przez obsługę zabawkami. Mnie te powody
w zupełności wystarczały, by zaniechać płaczu na jakiś czas, choć, jak wnikliwy
czytelnik zapewne zauważył, były to bardzo płytkie i bardzo doraźne formy
przyjemności. Usprawiedliwiałem się tym, że jestem dosyć nowym ludkiem i wobec
takiej okoliczności mogę sobie darować głębokie zaangażowanie w proces
poznawania zmysłowego, zwłaszcza, że obsługa ośrodka nie wykazywała
intelektualnych zdolności do zaoferowania bardziej metafizycznego substytutu
tych tak zwanych zabawek.