niedziela, 23 sierpnia 2015

Jeszcze jeden taki dzień

A może tak mógłbym przeżyć sobie jeden dzień, jak kiedyś? Na przykład gdy miałem, powiedzmy, trzynaście lat, gdy wakacje trwały dwa miesiące, a z punktu widzenia ZUS-u i skarbówki właściwie nie istniałem?
Wstaję o dziewiątej. Nie za wcześnie, ale i nie za późno – w końcu nie muszę odsypiać tygodnia intensywnej pracy albo ciężkiej imprezy. Na śniadanie jem kiełbasę na ciepło z musztardą – oczywiście przygotowaną przez mamę. Ścielę łóżko, myję zęby i inne takie. Jest ładna pogoda, więc koniecznie trzeba wyjść na gałę! Dzwonię (z telefonu stacjonarnego) do dwóch, trzech kumpli – za piętnaście minut na rogu. Nikt nie dodaje, że na rogu Żelaznej i Ogrodowej, to przecież oczywiste! Biorę pod pachę obdartą z połowy łat piłkę i pędzę w dół schodami. Chłopaki już są. Idziemy po jeszcze jednego, mieszka naprzeciwko szkoły. „Rafaaaaał!” – drzemy ryje na całą ulicę. W oknie pojawia się blond czupryna, zaraz schodzi. Teraz pytanie – idziemy na podstawówkę, czy na technikum? Wybieramy pierwszą opcję – czujemy się tam bardziej jak u siebie, no i akurat jest wolne, a na technikum pewnie już ktoś gra. Nie ma nas za wielu, gramy do jednej bramki, najpierw w jedno podanie, potem po prostu w „akcje”. Pada kilka ładnych goli, udaje mi się strzelić lewą nogą i dwie z główki. Na bramce też mi nawet wychodzi. Dobra, panowie, przerwa. Trzeba skołować coś do picia. Robimy zrzutę z tego, co jakimś trafem znalazło się w naszych kieszeniach. W sumie złoty osiemdziesiąt. Kupujemy dwulitrową oranżadę w okolicznym, zaprzyjaźnionym spożywczaku. Często kupujemy tam proste lody owocowe za sześćdziesiąt groszy, albo małe paczki czipsów, dziś jednak tylko picie. Trochę już nam się nie chce grać, postanowiliśmy poszwendać się po okolicy. Zaglądamy na Wronią, w ziejącą stęchlizną bramę kamienicy, potem na Chłodną i Grzybowską, mijamy browary, dochodzimy do Żelaznej i zawracamy, maszerujemy do Solidarności, potem w lewo i w podwórza. Przy okazji można zahaczyć o dwie koleżanki, ale jedna jest jeszcze na wakacjach, a druga akurat nie może wyjść. Zbliża się druga, trzeba wracać na obiad. Mama już czeka ze schabowym i gotowaną marchewką, na dwójce zaczyna się „Familiada”. Potem sjesta, rysuję sobie w zeszycie wyimaginowane twarze, a potem mapkę niewielkiego miasteczka, które może gdzieś tam sobie istnieje. Chyba poczytam, mam nową część przygód Trzech Detektywów. Początek zapowiada niezłą historię. Zaczytany tracę poczucie czasu, gdy nagle słyszę, jak dzwoni domofon. Odbiera mama, ale to do mnie – któryś z chłopaków. W sumie mogę wyjść, czemu nie. Tym razem bez piłki? Spoko. Z dwoma kolejnymi spotykamy się na rogu. Idziemy na podwórza, na huśtawki i trzepak. Tam się zawsze dobrze gada na poważne tematy. Lada moment zaczniemy gimnazjum, nowa szkoła, nowi ludzie, wreszcie… nowe dziewczyny! Ciekawe, jak to będzie. W końcu postanawiamy zmienić okolicę. Idziemy do Chłodnej, mijamy kościół i wchodzimy na górkę na terenie Ogródka Jordanowskiego. Obok bawi się grupka ośmio-, może dziesięciolatków. Gówniarze, nie zawracamy sobie nimi głowy. Jesteśmy nastolatkami, to poważny wiek. Fajnie się siedzi, ale pomarańczowiejące słońce coraz bardziej się obniża, jest już chyba po siódmej. Trzeba wracać. W telewizji akurat zaczynają się „Wiadomości”. Potem ma być niezły film. Dobrze, że mam wakacje i nie muszę iść wcześnie spać. Oglądam, faktycznie dobry, z van Dammem! No dobra, jest wpół do jedenastej. Czuję się już trochę zmęczony. Biorę prysznic, przebieram w piżamę. Chcę poczytać jeszcze o detektywach, ale oczy same mi się kleją. No nic, odkładam książkę i gaszę lampkę.
Alarm budzi mnie o szóstej czterdzieści. Wyłączam dźwięk smartfona i ciężko siadam na łóżku, przejeżdżając ręką po zarośniętych policzkach. Godzinę później wychodzę z domu, prawie zapominam zabrać laptopa. W autobusie tłok, uważam, żeby nie wygnieść koszuli. Wchodzę do biura, wpinam komputer do stacji dokującej, loguję się.

Czuję się dziwnie zmęczony. Co ja takiego wczoraj robiłem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz