A może tak mógłbym
przeżyć sobie jeden dzień, jak kiedyś? Na przykład gdy miałem, powiedzmy, trzynaście
lat, gdy wakacje trwały dwa miesiące, a z punktu widzenia ZUS-u i skarbówki
właściwie nie istniałem?
Wstaję o
dziewiątej. Nie za wcześnie, ale i nie za późno – w końcu nie muszę odsypiać
tygodnia intensywnej pracy albo ciężkiej imprezy. Na śniadanie jem kiełbasę na
ciepło z musztardą – oczywiście przygotowaną przez mamę. Ścielę łóżko, myję
zęby i inne takie. Jest ładna pogoda, więc koniecznie trzeba wyjść na gałę! Dzwonię
(z telefonu stacjonarnego) do dwóch, trzech kumpli – za piętnaście minut na
rogu. Nikt nie dodaje, że na rogu Żelaznej i Ogrodowej, to przecież oczywiste!
Biorę pod pachę obdartą z połowy łat piłkę i pędzę w dół schodami. Chłopaki już
są. Idziemy po jeszcze jednego, mieszka naprzeciwko szkoły. „Rafaaaaał!” –
drzemy ryje na całą ulicę. W oknie pojawia się blond czupryna, zaraz schodzi.
Teraz pytanie – idziemy na podstawówkę, czy na technikum? Wybieramy pierwszą
opcję – czujemy się tam bardziej jak u siebie, no i akurat jest wolne, a na
technikum pewnie już ktoś gra. Nie ma nas za wielu, gramy do jednej bramki,
najpierw w jedno podanie, potem po prostu w „akcje”. Pada kilka ładnych goli,
udaje mi się strzelić lewą nogą i dwie z główki. Na bramce też mi nawet
wychodzi. Dobra, panowie, przerwa. Trzeba skołować coś do picia. Robimy zrzutę
z tego, co jakimś trafem znalazło się w naszych kieszeniach. W sumie złoty osiemdziesiąt.
Kupujemy dwulitrową oranżadę w okolicznym, zaprzyjaźnionym spożywczaku. Często
kupujemy tam proste lody owocowe za sześćdziesiąt groszy, albo małe paczki
czipsów, dziś jednak tylko picie. Trochę już nam się nie chce grać,
postanowiliśmy poszwendać się po okolicy. Zaglądamy na Wronią, w ziejącą
stęchlizną bramę kamienicy, potem na Chłodną i Grzybowską, mijamy browary,
dochodzimy do Żelaznej i zawracamy, maszerujemy do Solidarności, potem w lewo i
w podwórza. Przy okazji można zahaczyć o dwie koleżanki, ale jedna jest jeszcze
na wakacjach, a druga akurat nie może wyjść. Zbliża się druga, trzeba wracać na
obiad. Mama już czeka ze schabowym i gotowaną marchewką, na dwójce zaczyna się „Familiada”.
Potem sjesta, rysuję sobie w zeszycie wyimaginowane twarze, a potem mapkę
niewielkiego miasteczka, które może gdzieś tam sobie istnieje. Chyba poczytam,
mam nową część przygód Trzech Detektywów. Początek zapowiada niezłą historię.
Zaczytany tracę poczucie czasu, gdy nagle słyszę, jak dzwoni domofon. Odbiera
mama, ale to do mnie – któryś z chłopaków. W sumie mogę wyjść, czemu nie. Tym
razem bez piłki? Spoko. Z dwoma kolejnymi spotykamy się na rogu. Idziemy na
podwórza, na huśtawki i trzepak. Tam się zawsze dobrze gada na poważne tematy. Lada
moment zaczniemy gimnazjum, nowa szkoła, nowi ludzie, wreszcie… nowe dziewczyny!
Ciekawe, jak to będzie. W końcu postanawiamy zmienić okolicę. Idziemy do
Chłodnej, mijamy kościół i wchodzimy na górkę na terenie Ogródka Jordanowskiego.
Obok bawi się grupka ośmio-, może dziesięciolatków. Gówniarze, nie zawracamy
sobie nimi głowy. Jesteśmy nastolatkami, to poważny wiek. Fajnie się siedzi,
ale pomarańczowiejące słońce coraz bardziej się obniża, jest już chyba po
siódmej. Trzeba wracać. W telewizji akurat zaczynają się „Wiadomości”. Potem ma
być niezły film. Dobrze, że mam wakacje i nie muszę iść wcześnie spać. Oglądam,
faktycznie dobry, z van Dammem! No dobra, jest wpół do jedenastej. Czuję się
już trochę zmęczony. Biorę prysznic, przebieram w piżamę. Chcę poczytać jeszcze
o detektywach, ale oczy same mi się kleją. No nic, odkładam książkę i gaszę
lampkę.
Alarm budzi
mnie o szóstej czterdzieści. Wyłączam dźwięk smartfona i ciężko siadam na łóżku,
przejeżdżając ręką po zarośniętych policzkach. Godzinę później wychodzę z domu,
prawie zapominam zabrać laptopa. W autobusie tłok, uważam, żeby nie wygnieść
koszuli. Wchodzę do biura, wpinam komputer do stacji dokującej, loguję się.
Czuję się
dziwnie zmęczony. Co ja takiego wczoraj robiłem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz