czwartek, 6 lutego 2014

Przemarznięte

Wracam w mej narracji do minionej soboty, choć byłem już kilka dni dalej. Co gorsza - wracam dla dziwek. Wracam dla tych kilku pań, których młodość zabłąkała się gdzieś pod Okrągłym Stołem i utknęła w zawierusze transformacji, a które minąłem w sobotę udając się do Barocku. Wracam do soboty dla prostytutek okolic Marriottu, szukających zarobku na Emilii Plater, Chałubińskiego, Koszykowej czy Poznańskiej.
Jest zima, nawet kilkanaście stopni mrozu. Tymczasem specyfika ich pracy wymaga, aby ileś godzin po prostu odstać na dworze. Ulica to ich Point of Sale. Tylko tu mogą znaleźć swych klientów, tylko tu mogą zawrzeć transakcję, przyjąć zamówienie. Zanim to nastąpi - muszą marznąć. 
Kolejnym problemem jest marketing. Prostytutki z Chałubińskiego nie mogą liczyć na wsparcie agencji reklamowej, która ułoży im strategię komunikacji na najbliższy rok, nie mogą liczyć na pomoc domu mediowego w wykupieniu czasu na reklamy w telewizji, nie mogą oplakatować miasta a i prowadzenie fanpejdża na fejsbuku raczej nie wydaje się, na dłuższą metę, możliwe. Pozostaje tylko prezentacja produktu na miejscu, wzmocniona nieco przy pomocy prostych ulepszaczy - ledwo zakrywającej biodra spódniczki, pończoch w panterkę, agresywnego makijażu i zawadiackiego spojrzenia spod doklejonych rzęs. 
Bo prostytutka jest tu nie tylko asystentem sprzedaży, doradcą klienta czy, jeśli predestynuje ją do tego staż i doświadczenie, account managerem swojego chodnika. Jest jednocześnie produktem. Jest jak automat z coca-colą. Klient podchodzi, wybiera napój, płaci i dostaje czego chce. Jak się wkurzy to czasem kopnie albo uderzy. I odejdzie. Jedyna różnica, że prostytutce płaci się po, tak mi się przynajmniej zdaje. Jak w taksówce - według wskazania waginotaksometru. Oczywiście można dorzucić napiwek i chwilę pogadać z kierowcą. Po wszystkim taksówka wraca na postój; znowu czeka na klienta, na trzaśnięcie drzwiami, które rozgrzeje tego skostniałego od tęgiego mrozu diesla.