niedziela, 20 września 2015

Tatry i Zakopane (i trochę Gorce) 2015, cz. 1

Podróż Polskim Busem mija gładko, większą część podróży przesypiam. Proces wybudzania następuje gdzieś na wysokości Szaflar, na ostatnim odcinku zakopianki. W sam raz, myślę sobie. W sam raz, aby pooglądać twórczość regionalnych mistrzów reklamy outdoorowej! Mogę podziwiać wymyślne grafiki wykreowane przez mistrzów Painta i Microsoft Picture Managera, logotypy szkicowane na ceracie przy herbacie oraz mnóstwo łudząco podobnych zdjęć, koniecznie z Giewontem.
O moją uwagę walczą w tym momencie dziesiątki podmiotów gospodarczych, świadczących najprzeróżniejsze usługi. Mechanicy naprawią mi samochód szybko, tanio i fachowo. Stolarze wykonają dowolne meble pod wymiar, a elektrycy przywrócą prąd w uszkodzonych gniazdka. Inni mogą mi ogrzać dom lub mieszkanie na dziesięć różnych sposobów, jeden bardziej ekonomiczny i ekologiczny od drugiego. Nie brakuje propozycji z branży hotelarsko-knajpianej. Mam do wyboru najbardziej komfortowe apartamenty w najlepszych (czyt. najdroższych) hotelach, w pakiecie masaże i kąpiele w bretońskim błocie, albo najtańsze z możliwych noclegi w zwyczajnych pensjonatach. Wieczorem mogę wyskoczyć na kolację do jednej z pięćdziesięciu zakopiańskich knajp, gdzie oczywiście czekać na mnie będzie góralska kapela. A jeśli zapragnę uczty dla ducha, nic prostszego – wystarczy udać się do reklamowanej na tablicy świątyni (msze święte codziennie, w niedzielę nawet trzy razy).  Nie brakuje również poważnych graczy. O swej obecności na Podhalu przypominają m. in. McDonald’s i Biedronka, bez których prawdziwemu turyście trudno się obejść na urlopie w Zakopanem. Na wielkich formatach figuruje jeszcze wielu innych – mają tu w końcu ogólnopolski zasięg, a jak ludzie staną w korku, to na pewno dobrze zapamiętają komunikat. Spoglądam w kierunku Tatr, ale widzę niewiele – góry spowite są ciemnymi chmurami. Trudno, dobrze, że mam chociaż te bilbordy.
Na dworcu zjawiam się na siódmą – akurat, żeby sprawdzić, czy w tutejszej kawiarni serwują smaczniejszą kawę niż cztery lata temu. Okazuje się, że jest o wiele, wiele lepiej! Z czystym sumieniem polecam espresso machiatto, nawet papierowy kubeczek nie psuje znakomitego wrażenia. Wychodzę na zewnątrz. Deszcz przestał siąpić, ale niebo wskazuje, że nie należy się tym przesadnie podniecać. Ruszam na kwaterę.
W tym roku postanowiłem zamieszkać na Bachledzkim Wierchu, gdzie zatrzymaliśmy się w lipcu na weekend. Standard jest ok, położenie dobre, bo blisko do busów, bardzo blisko do największego chyba w Zakopanem sklepu wielobranżowego (CH Szymonek), a zarazem w pewnym oddaleniu od centrum miasta, z jego ruchliwymi ulicami, turystycznym gwarem i zatłoczeniem. Ostatnie metry do pensjonatu pokonuję pod górę położonym kiedyś od niechcenia asfaltem, wśród pojedynczych, rozstawionych na pagórku domów. Gospodarze są w porządku, ale to akurat standard, jeśli samemu jest się grzecznym i kulturalnym, i jeśli od pensjonatu nie oczekuje się wygód na poziomie czterogwiazdkowego hotelu, jacuzzi w łazience i serwisu barowego na telefon. W kuchni spotykam gości z Zawiercia, dwa małżeństwa, w tym jedno z nastoletnim dzieciakiem. Wpadli tylko na weekend, jak co roku, a dziś planują uderzyć do Piątki i przejść przez Świstówkę nad Morskie. Przyjemna trasa, myślę, dość niebanalna i na pewno wymagająca dla mało chodzących. Życzę im powodzenia i ruszam do pokoju, zastanawiając się dokąd sam się dziś udam.

Rozpakowałem się i lecę do Szymonka na zakupy. Jednocześnie coraz bardziej nastawiam się na szybki wypad z lekkim plecakiem. Wychodzę ze sklepu z porządną siatą zakupów i spoglądam w stronę gór - akurat odsłonił się Giewont… Raz w życiu stanąłem pod piętnastometrowym krzyżem, który umieszczono na nim przeszło sto lat temu w imię pokazowej, pompatycznej pobożności przeplatanej z importowanej z Alp modą. Raz wystarczył, abym przez lata nie miał ochoty tam wracać. Od Wyżniej Kondrackiej Przełęczy przez godzinę snuliśmy się na wierzchołek w okropnym tłumie ludzi; dla wielu z nich cała wycieczka nie przedstawiała żadnej istotnej wartości – chcieli po prostu zaliczyć Giewont, jakby to był egzamin na prawo jazdy. Na szczycie było jeszcze gorzej. Ktoś tam marudził, że szlak jest nieprzystosowany dla osób w sandałach, ktoś narzekał, że nigdy więcej w góry, że daleko, że widoki mogłyby być lepsze, a w ogóle to czemu tu nie ma kolejki i schroniska z jakąś knajpą, że się nawet piwa nie można napić. Może nieco koloryzuję, ale taka panowała atmosfera. Zresztą facet w festyniarskim, quasi góralskim kapelutku nic nie musiał mówić - wystarczyło, że w przewieszonej przez ramię torbie trzymał przerażonego yorka, a sam beztrosko cykał fotki na wszystkie strony. Po takich wrażeniach Giewontu miałem po dziurki w nosie na lata.