O relacji, przenikaniu się sfer sacrum i profanum, napisano już bardzo dużo. Mimo to ludzie dalej poświęcają (i poświęcać będą!) swój czas i opuszki palców pochylając się nad tym zagadnieniem. Bo to co święte i świeckie od zarania dziejów przeplata się ze sobą w chaotyczny sposób, podczas gdy ludzie z uporem godnym lepszej sprawy próbują temu zapobiec. Niestety, walka o zachowanie sacrum przed skażeniem przez profanum przypomina nieco próbę upilnowania wiejskiej kotki z rują przed zajściem w ciążę - z góry wydaje się skazane na porażkę. Kotkę można co prawda jeszcze wykastrować, sacrum jakby nie wypada. Skoro zatem ostateczne oddzielenie obu sfer pozostaje po wieki wieków nieuniknione, każdy może nakreślić na ten temat parę zdań, dorzucając swoje trzy grosze do ogólnoludzkiej spuścizny rozważań nad konstrukcją świata.
Jeśli miałbym wskazać najbardziej uderzający i intensywny przykład niepohamowanego przenikania się sacrum i profanum, powiedziałbym: Morskie Oko w sezonie! Z jednej strony mamy bajkowe jezioro w cudownym otoczeniu granitowych gigantów, absolutną perełkę krajobrazową Polski. Do tego miejsce naznaczone silnym sentymentem narodowym, słynnym sporem o Morskie Oko, toczonym o kawałek i w imię kraju, którego przecież nie było, w imię tożsamości i dla przyszłych pokoleń. Z drugiej strony są, przepraszam za nadużycie, turyści. Jest rozwrzeszczana hałastra, mocząca w stawie odparzone od klapek i kiepskich butów stopy, gramoląca się na każdy głaz w okolicy byle trzasnąć sobie fajną focię, przepychająca i walcząca o wolny stolik na tarasie, by w spokoju zeżreć kiełbasę i podtuczyć frytkami orzechówki. Kiedyś przyjdzie nam postawić na Palenicy Białczańskiej drogowskaz z napisem: Morskie Oko - świętość Tatr świeckim butem rozdeptana.
Mezalians sacrum i profanum można zaobserwować również w warunkach miejskich. Robiłem kiedyś ankiety w sieci sklepów Albert (przejęta przez Carrefoura) i trafiła mi się misja wyjazdowa - pewnej niedzieli pojechaliśmy z Mariuszem do Skierniewic. Gdy zaczynaliśmy na terenie sklepu znajdowało się akurat wielu klientów-respondentów, ale po kilku minutach liczba ta gwałtownie spadła; nie pojawiali się nowi. Słaby ruch trwał przez około godzinę, po czym market zalała kolejna, jeszcze obfitsza, fala konsumentów, która jednak, częściowo przeankietowana, równie szybko opadła. Trudno podejrzewać mieszkańców Skierniewic, by czerpali jakąś szaleńczą przyjemność ze zbiorowego szturmowania marketów w niedzielę; pytanie zatem: skąd oni wszyscy tak nagle pojawiali się w tym Albercie? Odpowiedź jest banalna: z kościoła. Nakarmiwszy ducha i umysł słowem bożym Skierniewiczanie, nie różniąc się zapewne w tym względzie od pozostałych obywateli Polski, ruszali do marketu celem zadbania o pokarm dla żołądków. Sacrum nie tyle mieszało się z profanum, co płynnie weń przechodziło. Sam zresztą w podstawówce nieświadomie dokonywałem podobnego przejścia. Niemal każdej niedzieli, po Mszy Św., udawaliśmy się z Rafałem do pobliskiego spożywczaka "U chłopaków", celem nabycia soczku w kartonie, batonika albo dropsów. Płaciliśmy pieniążkami, które dostawaliśmy od rodziców, aby położyć w kościele na tacę. Sacrum - Profanum 0:1.
Kolejny przykład - opera. Pozornie sprawa wydaje się prosta - opera, jako świątynia kultury wysokiej, w tego typu zestawieniach powinna jednoznacznie reprezentować sacrum. W Warszawie nie wszystko jest jednak takie jednoznaczne. Jest zatem Teatr Wielki - Opera Narodowa przy pl. Teatralnym 1 oraz Opera Club przy... pl. Teatralnym 1. Jest Penderecki, van Beethoven, Bach i Verdi, jest również DJ Amaletto, 2-4 Grooves i Asia Ash. Wszystko w jednym miejscu, z tym, że operowe sacrum zajmuje większą część ogromnego budynku na powierzchni, podczas gdy klubowe profanum zaprasza gości do relatywnie skromnych piwnic gmachu. I nic nie stoi na przeszkodzie, by po doznaniach związanych z obcowaniem z przepiękną muzyką, wykonywaną na żywo przez znamienitą orkiestrę, skoczyć na dół na gruby melanż okraszony syntetycznym, tłustym bitem.
Omówiłem świątynię religijną, świątynię przyrody oraz muzyki; na koniec dwa słowa jeszcze o świątyni książki. Mimo pewnych przywar, o których zdarzało mi się już popełniać teksty, darzę BUW głębokim sentymentem. Ostatnio miałem tam znowu nietuzinkowy przywilej wypożyczania książek do domu. Zachłanność ma sprawiła, że objętość woluminów, które pewnego dnia nabrałem, przekraczała możliwości logistyczne mojego plecaka. Pierwszemu tomowi "Historii filozofii", klasycznemu dziełu prof. Tatarkiewicza, przypadł więc wątpliwy zaszczyt podróży w reklamówce. Reklamówce z Biedronki... W taki oto banalny sposób Heraklit i Pitagoras, Sokrates z Platonem i Arystotelesem, Seneka, Filon i Plotyn a w końcu także Orygenes wraz z Tertulianem i św. Augustynem trafili tam, gdzie jeszcze przedwczoraj leżał groszek, kefir, banany i pierś z kurczaka. Widać - taka konieczność dziejowa.
Kończę przygnębiony. Choćbym nie wiem jak wzniosłego, ważkiego i głębokiego tekstu się podjął, na jakie wyżyny intelektualne się wybił, jak dalece wdarł w sferę metafizyki w poszukiwaniu przyczyny bytu, jednego nie zmienię - dalej pisać będę na brudnej i zapuszczonej, wzbogaconej mikroelementami mnóstwa przeszłych posiłków, klawiaturze. Choćbym nie wiem jak bardzo dążył do sacrum, profanum zawsze jakoś się wedrze i wszystko popsuje.
W końcu jestem tylko człowiekiem.