poniedziałek, 30 września 2013

Tatarkiewicz w reklamówce, czyli o sacrum i profanum

O relacji, przenikaniu się sfer sacrum i profanum, napisano już bardzo dużo. Mimo to ludzie dalej poświęcają (i poświęcać będą!) swój czas i opuszki palców pochylając się nad tym zagadnieniem. Bo to co święte i świeckie od zarania dziejów przeplata się ze sobą w chaotyczny sposób, podczas gdy ludzie z uporem godnym lepszej sprawy próbują temu zapobiec. Niestety, walka o zachowanie sacrum przed skażeniem przez profanum przypomina nieco próbę upilnowania wiejskiej kotki z rują przed zajściem w ciążę - z góry wydaje się skazane na porażkę. Kotkę można co prawda jeszcze wykastrować, sacrum jakby nie wypada. Skoro zatem ostateczne oddzielenie obu sfer pozostaje po wieki wieków nieuniknione, każdy może nakreślić na ten temat parę zdań, dorzucając swoje trzy grosze do ogólnoludzkiej spuścizny rozważań nad konstrukcją świata.

Jeśli miałbym wskazać najbardziej uderzający i intensywny przykład niepohamowanego przenikania się sacrum i profanum, powiedziałbym: Morskie Oko w sezonie! Z jednej strony mamy bajkowe jezioro w cudownym otoczeniu granitowych gigantów, absolutną perełkę krajobrazową Polski. Do tego miejsce naznaczone silnym sentymentem narodowym, słynnym sporem o Morskie Oko, toczonym o kawałek i w imię kraju, którego przecież nie było, w imię tożsamości i dla przyszłych pokoleń. Z drugiej strony są, przepraszam za nadużycie, turyści. Jest rozwrzeszczana hałastra, mocząca w stawie odparzone od klapek i kiepskich butów stopy, gramoląca się na każdy głaz w okolicy byle trzasnąć sobie fajną focię, przepychająca i walcząca o wolny stolik na tarasie, by w spokoju zeżreć kiełbasę i podtuczyć frytkami orzechówki. Kiedyś przyjdzie nam postawić na Palenicy Białczańskiej drogowskaz z napisem: Morskie Oko - świętość Tatr świeckim butem rozdeptana.

Mezalians sacrum i profanum można zaobserwować również w warunkach miejskich. Robiłem kiedyś ankiety w sieci sklepów Albert (przejęta przez Carrefoura) i trafiła mi się misja wyjazdowa - pewnej niedzieli pojechaliśmy z Mariuszem do Skierniewic. Gdy zaczynaliśmy na terenie sklepu znajdowało się akurat wielu klientów-respondentów, ale po kilku minutach liczba ta gwałtownie spadła; nie pojawiali się nowi. Słaby ruch trwał przez około godzinę, po czym market zalała kolejna, jeszcze obfitsza, fala konsumentów, która jednak, częściowo przeankietowana, równie szybko opadła. Trudno podejrzewać mieszkańców Skierniewic, by czerpali jakąś szaleńczą przyjemność ze zbiorowego szturmowania marketów w niedzielę; pytanie zatem: skąd oni wszyscy tak nagle pojawiali się w tym Albercie? Odpowiedź jest banalna: z kościoła. Nakarmiwszy ducha i umysł słowem bożym Skierniewiczanie, nie różniąc się zapewne w tym względzie od pozostałych obywateli Polski, ruszali do marketu celem zadbania o pokarm dla żołądków. Sacrum nie tyle mieszało się z profanum, co płynnie weń przechodziło. Sam zresztą w podstawówce nieświadomie dokonywałem podobnego przejścia. Niemal każdej niedzieli, po Mszy Św., udawaliśmy się z Rafałem do pobliskiego spożywczaka "U chłopaków", celem nabycia soczku w kartonie, batonika albo dropsów. Płaciliśmy pieniążkami, które dostawaliśmy od rodziców, aby położyć w kościele na tacę. Sacrum - Profanum 0:1.

Kolejny przykład - opera. Pozornie sprawa wydaje się prosta - opera, jako świątynia kultury wysokiej, w tego typu zestawieniach powinna jednoznacznie reprezentować sacrum. W Warszawie nie wszystko jest jednak takie jednoznaczne. Jest zatem Teatr Wielki - Opera Narodowa przy pl. Teatralnym 1 oraz Opera Club przy... pl. Teatralnym 1. Jest Penderecki, van Beethoven, Bach i Verdi, jest również DJ Amaletto, 2-4 Grooves i Asia Ash. Wszystko w jednym miejscu, z tym, że operowe sacrum zajmuje większą część ogromnego budynku na powierzchni, podczas gdy klubowe profanum zaprasza gości do relatywnie skromnych piwnic gmachu. I nic nie stoi na przeszkodzie, by po doznaniach związanych z obcowaniem z przepiękną muzyką, wykonywaną na żywo przez znamienitą orkiestrę, skoczyć na dół na gruby melanż okraszony syntetycznym, tłustym bitem.

Omówiłem świątynię religijną, świątynię przyrody oraz muzyki; na koniec dwa słowa jeszcze o świątyni książki. Mimo pewnych przywar, o których zdarzało mi się już popełniać teksty, darzę BUW głębokim sentymentem. Ostatnio miałem tam znowu nietuzinkowy przywilej wypożyczania książek do domu. Zachłanność ma sprawiła, że objętość woluminów, które pewnego dnia nabrałem, przekraczała możliwości logistyczne mojego plecaka. Pierwszemu tomowi "Historii filozofii", klasycznemu dziełu prof. Tatarkiewicza, przypadł więc wątpliwy zaszczyt podróży w reklamówce. Reklamówce z Biedronki... W taki oto banalny sposób Heraklit i Pitagoras, Sokrates z Platonem i Arystotelesem, Seneka, Filon i Plotyn a w końcu także Orygenes wraz z Tertulianem i św. Augustynem trafili tam, gdzie jeszcze przedwczoraj leżał groszek, kefir, banany i pierś z kurczaka. Widać - taka konieczność dziejowa.

Kończę przygnębiony. Choćbym nie wiem jak wzniosłego, ważkiego i głębokiego tekstu się podjął, na jakie wyżyny intelektualne się wybił, jak dalece wdarł w sferę metafizyki w poszukiwaniu przyczyny bytu, jednego nie zmienię - dalej pisać będę na brudnej i zapuszczonej, wzbogaconej mikroelementami mnóstwa przeszłych posiłków, klawiaturze. Choćbym nie wiem jak bardzo dążył do sacrum, profanum zawsze jakoś się wedrze i wszystko popsuje. 
W końcu jestem tylko człowiekiem.



środa, 25 września 2013

Sen Henryka, cz. I

A wszystko działo się tej samej nocy, gdy Henrykowi przyśniła się Sara.
To był dziwny i zaskakujący sen. Znajdowali się w ładnie urządzonym, schludnym pokoju, którego Henryk zupełnie nie znał. Początkowo rozmawiali siedząc naprzeciw siebie przy niewielkim stoliku; dyskusja odbywała się w swobodnej atmosferze, na ich twarzach często gościł uśmiech. W pewnym momencie Sara wstała, lekkim krokiem podeszła do Henryka i wyciągnęła w jego kierunku dłoń. On delikatnie dotknął koniuszków jej palców i niczym zahipnotyzowany pozwolił zaprowadzić się w stronę zielonej kanapy. Gdy tylko oboje zdążyli usiąść wygodnie, zwróceni do siebie twarzami, dziewczyna objęła Henryka zdecydowanym ruchem i złożyła na jego ustach namiętny pocałunek…
Henryk poznał Sarę parę lat temu; przebywał akurat na trzymiesięcznym stażu w Londynie, wykonując pewne projekty dla spółki-matki jego rodzimej firmy w Polsce. Tam właśnie spotkał młodą, nieco tajemniczą asystentkę biura, która na czas jego pobytu została oddelegowana, aby służyć mu administracyjnym wsparciem w jego zadaniach. Szybko okazało się, że mimo sporej różnicy wieku potrafią się świetnie dogadywać; zdarzyło im się nawet kilka razy wyjść po pracy na kawę czy drinka, nigdy jednak nie doszło między nimi do tego mitycznego „czegoś więcej”. Henryk miał poczucie, że żywi wobec Sary sympatię nietuzinkową, zdecydowanie inną niż zazwyczaj miało to miejsce w jego koleżeńskich relacjach, nigdy nie zdecydował się jednak na poważniejszy krok w jej kierunku. Powtarzał sobie, że to nie jest czas, że nie jest gotowy (jego przyjaciele powtarzali mu, że w ten sposób to nigdy nie będzie ten czas a on nigdy nie będzie gotowy); wiedział ponadto, że przecież wkrótce wróci do Polski. Choć z drugiej strony… Gdyby bardzo chciał, mógłby pewnie zaczepić się gdzieś w Londynie. Tak się nie stało, Henryk wrócił, ale przez jakiś czas utrzymywał z Sarą intensywny kontakt, wymieniali się mailami, czasem do siebie dzwonili. Potem on zmienił pracę, ona zaczęła się z kimś spotykać, ich korespondencja uległa postępującemu, samoczynnemu ograniczeniu, by w pewnym momencie zupełnie się urwać.

poniedziałek, 23 września 2013

Mały Kościelec

Rozsiadłem się na głazie na Małym Kościelcu pozwalając, by nogi dyndały sobie beztrosko nad porośniętym kosodrzewiną zboczem opadającym w kierunku Czarnego Stawu. Ścieżka została jakieś dwa metry za moimi plecami - taka pozycja pozwoliła mi się wyłączyć i nie zwracać uwagi na innych turystów. W ten sposób mogłem w spokoju napawać się widokiem grani od Żółtej Turni po Czarne Ściany, konsumując jednocześnie kiełbasę toruńską, produkt mistrza masarskiego Henryka Kani, z paluchem wypieczonym w Carrefourze. Coś dla ducha, coś dla ciała. Mój konsumpcyjno-kontemplacyjny odpoczynek został jednak w pewnym momencie zaburzony.

- No nie, co zrobiłaś?! - krzyknął młody człowiek.
- Co się stało? - odparła jego towarzyszka, zaskoczona najwyraźniej niezbyt uprzejmym tonem głosu swego, jak się domyślam, chłopaka.
- No co się stało, no... Musisz tak ciągle machać tymi łapami?!
- O co ci chodzi?
- Zepsułaś mi zdjęcie tym swoim machaniem rękoma! Mam twoją dłoń w kadrze!
- O Boże! Nic ci się chyba wielkiego nie stało, jedno zdjęcie...
- No nie jedno zdjęcie, bo to już kolejny raz!. Zwłaszcza, że to byłoby dobre zdjęcie, gdyby nie ta twoja łapa!
- No chyba trochę przesadzasz! Co cię ugryzło?
- Oj weź już nic nie mów, bo widzę, że  i tak nie zrozumiesz!
- Idiota!
- Co? Coo??? Coś ty powiedziała? Weź tak do mnie nie mów! Nie mów tak do mnie, rozumiesz? Nie obrażaj mnie!
- A co mam w takiej sytuacji powiedzieć?! To, jak Ty się teraz zachowujesz, to jest nienormalne!
- Cooo? A chcesz sama sobie nieść rzeczy dalej? Chcesz?
- Chcę!
- No to Ci zaraz dam, tylko na tą przełęcz dojdziemy!
- Tę przełęcz!
- Dobra, już się zamknij! 

I poszli dalej na tę przełęcz. A ja, przeżuwając na przemian kiełbasę (toruńską!) z paluchem, zastanawiałem się nad znaczeniem całej sceny. 

Oto młody chłopak wdrapuje się wraz z dziewczyną na wysoko położony tatrzański szlak, poświęca temu czas i energię, aby w pewnym momencie piękno wycieczki prysło z powodu kawałka ręki w kadrze. Wybitnemu artyście, twórcy słynnego na całe osiedle Jan Kowalski Photography Art & Glory Super Mega Studio Atelier Whatever, przygotowującemu właśnie cykl krajobrazów tatrzańskich w ramach projektu "Jakieś góry i doliny", własna i osobista dziewczyna wkłada "łapę" w kadr! Niebywałe! Oto Jan Kowalski (Photography!) z pieczołowitością ustawia w swej nowiutkiej lustrzance, na którą (jego ojciec) zaciągnął poważny kredyt w Providencie, tryb "landscape", następnie zalewając się z przejęcia potem (potem nawet moczem) kadruje przyszłe arcydzieło światowej fotografii, by nagle cały trud zniweczył fragment dłoni, jakieś trzy paluchy beztrosko wetknięte przez jego połowicę przed obiektyw. W takiej sytuacji każdego miłośnika łechtania spustu migawki zalałaby krew! Właściwie to reakcję chłopaka uznać należy za wybitnie powściągliwą - ograniczył się zaledwie do skromnej reprymendy słownej. A mógł zabić! A ta dziewczyna śmiała mu się jeszcze przeciwstawić. Dokąd zmierza ludzkość, gdy sztuka w tak wielkiej znajduje się pogardzie?!

Tylko Tatry zdawały się nic sobie z tego nie robić. Jak zwykle zresztą. Obojętne na aparaty cyfrowe, kamery HD, smartfony z instagramem, na klapki, sandały, kalosze i trampki, na krzyk, na śmiech, na "jak daleko jeszcze?" i na "kurwa, ale zajebiście!". Obojętne na ludzi. Bo Tatrom jest wszystko jedno, kto po nich chodzi, co niesie na plecach, co mówi, gdzie patrzy. Góry nie zadają sobie pytania, po co człowiek po nich chodzi - to naturalne. Gorzej, gdy człowiek sam sobie również takiego pytania nie zadaje.

czwartek, 19 września 2013

Dramat na Koscieliskiej

Przepisów na dramat jest wiele; dramaty dzieją się na naszych oczach, czyhają za rogiem, przytrafiają się w najmniej spodziewanych okolicznościach. Dramat zazwyczaj atakuje z zaskoczenia, od tyłu, w ciemnym zaułku gdzie nie będzie świadków. Tym razem zdarzyło się jednak inaczej i dramat rozegrał się w obecności dwóch mężczyzn, którzy przypadkiem znaleźli się w miejscu zdarzenia, na ulicy Kościeliskiej w Zakopanem. Oddajmy głos jednemu z nich - mówi Przecław Kopytnicki z podwarszawskiej Moszny:
Wracaliśmy akurat z szanownem kolegom Wacławem z knajpy na kwatere. Szliśmy se ulicom Kościeliskom od strony Krupówek. Zbliżała się jedenasta w nocy, przechodniów prawie nie było; pare metrów przed nami tylko jakaś parka zapylała, krokiem niezbyt zresztom pewnym. Cicho było wokół, tylko świerszcze grały i drzewa szumiały. Jak to nocom. Nagle prask! Potworny trzask tom cisze wzial i rozdarł na strzempy! Gdzieś w pobliżu jakieś szkło pierdykło!
Sparaliżowani przerażeniem panowie potrzebowali kilku chwil, aby ich zmysły, skołatane nagłym hałasem, powróciły na tory normalnego funkcjonowania. Wówczas oczom ich ukazał się widok tak szokujący, tak okropny, brutalny i odrażający, że pan Wacław Skrawowy wciąż nie może opanować drżenia głosu:
Nagle zobaczyłem, że z tej pary, co to przed nami se szła a teraz przystanęła, jedna osoba jakby klękła. To była kobieta. I ona wziena, złapała się za głowę i taka w przyklenku bedac ryczeć zaczęła, jak jaki bawół dziki. Straszne to jej wycie było, jakby kto jej skóre z pleców zdzierał, słów żadnych, tylko "buuu", "łeeee", "yyyy" i takie tam.
Nagła rozpacz i lament kobiety wzbudziły w świadkach ogromne zaniepokojenie. Zastanawiali się, jaka tragedia musiała ją dotknąć, skoro cierpienie okazało się tak wielkie. Rozwiązanie tej zagadki zmroziło im krew w żyłach! Przecław:
Patrze, patrze, a tam jakaś się robi kałuża, jakby co spod tej babki wypływało.Pomyślałem, że ani chybi krew jej cieknie. Ale tak podchodzimy z panem Wacławem bliżej, miejsce latarniom dobrze oświecone, no nijak to krew, nic czerwonego ni ma, bardziej jaka woda czy co... I wtedy patrze - obok mnóstwo szkła, jakby po butelce... Boże Przenajświętszy! Stąd był ten hałas, to ta butelka tak pierdykła! Jezu Miłosierny!
Wokół klęczącej z rozpaczy kobiety leżało mnóstwo odłamków szkła. Wezwani na miejsce zdarzenia funkcjonariusze policji ustalili ponad wszelką wątpliwość, że szkło pochodziło z butelki, którą nieszczęśliwa kobieta upuściła. W butelce, pojemność 0,7 litra, znajdowała się wódka... Komentuje Wacław:
Panieeee, ja to w życiu wiele żem widział, wiele tragedii żem słyszał, ale żeby aż tak? No sam żem kiedyś piwo stłukł albo rozlał, raz szwagier mój to nawet setkie postradał, bo mu z kieszeni kapoty wyleciała. Ale żeby 0,7 gorzkiej żołądkowej tak w ciągu jednej chwili... To się w głowie nie mieści!
A jednak! Ta drastyczna historia przydarzyła się naprawdę! Biedna kobieta, którą spotkało to niesłychane nieszczęście, przebywa obecnie na obserwacji w klinice psychiatrycznej w podwarszawskich Tworkach, jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Miejsce zdarzenia stało się celem licznych pielgrzymek, tak Zakopiańczyków, jak i turystów z całej Polski, Odwiedzający ulicę Kościeliską przystają w zadumie, niektórzy żegnają się znakiem krzyża, modlą się. Obok leży wieniec i pali się kilka zniczy.

Przepisów na dramat jest wiele; życie wciąż dopisuje nowe, nieprawdopodobne scenariusze. Ważne, aby z tego typu zdarzeń wyciągać wnioski, uczyć się na błędach. Pamiętajmy więc o zachowaniu najwyższej ostrożności, gdy następnym razem będziemy nieść butelkę wódki - niech taka tragedia nie wydarzy się już nigdy więcej!

Nowy blog

Postanowiłem założyć nowego bloga. 
Od jakiegoś czasu pozostawałem w głębokim poczuciu, że bliski staje się moment, w którym mój talent i geniusz eksploduje i ujawni się przed światem. Zarazem chciałem odciąć się od nieco infantylnego, jarmarczno-karczemnego charakteru poprzedniej odsłony mego pisarstwa; teraz ma być poważniej, dostojniej, ze zwróceniem uwagi na rzeczy ważne i trudne. Pojawią się zatem pytania o byt i jego strukturę, o celowość świata, mechanizmy poznania, naturę absolutu...
Nowy blog dedykowany będzie czytelnikowi wyrobionemu, gibkiemu intelektualnie, takiemu, który nie boi się przedzierać przez wertepy poznania w poszukiwaniu prawdy i sensu.

No dobra, aż tak źle nie będzie. 
Mój talent i geniusz wciąż drzemią w najlepsze.
Jarmark, karczma i infantylność nie znikną z tego bloga - gdyby tak się stało, nie byłby to mój blog.
Nie będzie poważnie i dostojnie, bo wtedy już nikt nie chciałby tego czytać.
Struktura bytu i celowość świata też nikogo nie obchodzą.
Mam za to plan, by pisać częściej i w miarę regularnie, nawet jeśli miałoby się to odbić na jakości tekstów. Tak więc: Katarzyno Tusk, nadciąga poważna konkurencja!