poniedziałek, 27 lipca 2015

Autobusy i żelazka

Autobus podjeżdża na przystanek, kierowca otwiera drzwi, następuje zwolnienie blokady. Wyprasowane bluzki i koszule przesuwają się coraz bliżej i bliżej, najpierw nieśmiało muskają, potem stykają coraz większymi powierzchniami, aż w końcu, gdzieś w tej przeklętej przestrzeni między progiem a kasownikiem, następuje masowe mięcie, zbiorowe samobójstwo porannych prasowań. Nieważne ile czasu dopieszczałeś żelazkiem rękawy, zagięcie zaraz się pojawi, na lewym albo prawym, a może na obu naraz. Jak nie rękaw to plecy, bo ktoś z tyłu napiera, bo na niego też ktoś napiera, bo na tamtego napierają dwie kolejne.  A jak jesteś niewysoka i drobna najlepiej w ogóle zrezygnuj z prasowania, bo wygniotą cię z każdej strony, nawet od góry. Albo woź ze sobą żelazko. Producenci walizek na laptopy powinni wypuścić na rynek wariant ze kieszenią na żelazko, a najlepiej dodatkowo z miejscem na małą deskę do prasowania. Ewentualnie pracodawcy mogliby rozważyć instalację w przestrzeni biurowej kącików do prasowania, na przykład gdzieś koło socjalnego. Albo jeszcze lepiej na recepcji, żeby móc się ogarnąć zanim napatoczymy się na szefa. A jak to nie pomoże, to już nie wiem co. Trzeba będzie poprosić celebrytów, żeby zaczęli paradować w wyświechtanych ciuchach. Po kilku miesiącach społeczeństwo przyjmie to za obowiązujący z dawien dawna standard i już w ogóle nie trzeba będzie prasować. Tylko co na to producenci żelazek?


środa, 22 lipca 2015

[Knajpy w klimacie PRL-u], T. II

Tymczasem w drzwiach pojawia się para w stylu Jay i Cichy Bob. Z tą różnicą, że tu to grubszy, z chińskim tatuażem w stylu „kurczak w pięciu smakach” na ramieniu, bez przerwy nawija, a chudy milczy. Może w dzieciństwie zlizywał resztki jedzenia z miksera i kiedyś zapomniał wyłączyć z gniazdka? W sumie lepiej tak niż ten drugi. Sześćdziesiąt procent jego wypowiedzi to przekleństwa, raptem jakieś dziesięć różnych słów wypluwanych bezmyślnie w przypadkowej kolejności. Może to konkurs na najbardziej wulgarnego człowieka świata a chudy jest od księgi rekordów Guinessa i wszystko liczy? Wzięli po browarze i usiedli przy stoliku – szczęśliwie na samym końcu sali. Nie mówię, że jestem święty; też czasem przeklinam. No ale, kurwa, bez przesady.
Mam nadzieję, że trzy gracje, które właśnie z rozmachem weszły do lokalu, nie planują uskuteczniać dźwiękowej inwazji na zwykłych, barowych zamulaczy-piwożłopów. Kroki mają dość swobodne, lekkie, żeby nie powiedzieć – chwiejne. Szpilki i koturny nie pomagają. Obcisłe miniówy chyba też. Ale co ja się znam, ani w szpilkach, ani w miniówach nie chadzam, jestem jakiś mało tęczowy. Dziewczyny już są przy barze. Komunikacja między nimi niby trwa, ale więcej w tym śmiechów, chichów, prychnięć, niż słów zdefiniowanych w pewuenowskim Słowniku Języka Polskiego. W końcu odzywa się czarna. Jak chodzi o trzepotanie rzęsami, blondyny zawsze z przodu, ale jak trzeba coś zamówić na barze, to najczęściej pierwsza odzywa się czarna.
- A jakie wino państwo macie?
Cisza. Barmanka (barman znowu czmychnął na zaplecze) spogląda z wyraźnym poczuciem wyższości.
- Nie mamy wina – odpowiada.
- A co macie?
- Piwo alb wódka. Może być łiski – kiwa głową w stronę Red Label.
Trzy gracje potrzebują konsultacji.
„No to, hihi, hehe, to może, huhu, haha, weźniemy (tu mam okropne ciary na plecach), hihi, tą wódkę (prychnięcia), ja ją lubię, hihi, i bynajmniej nie jest taka ostra, hue hue.
- To co będzie? – barmanka się niecierpliwi. Zdaje się, że ma kogoś ważnego na Messengerze w smartfonie.
- To my weźniemy (znowu te ciary!) wódkę z colom.
- Tylko żeby była light. Znaczy się cola nie wódka, hihi.
Dopiłem. Patrzę na zegarek – pekaes podjedzie za pół godziny. Trzeba się powoli zbierać. Żegnam się grzecznie i zmierzam do wyjścia.
- Pani kierowniczko! – drze mordę ten wypłosz od trzech kolejek, który nie wiadomo kiedy wrócił. – Jakiś koleś zerzygał się koło kibla i teraz śpi z gębą w muszli!
Knajpa w klimacie PRL-u. Szare kredensy, bezstylowe abażury, na ścianie Danuta Rinn i kabaret Tey. Równie dobrze może to być Wersal, buddyjska pagoda, steampunkowy klubik, domek w sycylijskim stylu, bollywoodzki salon albo prowincjonalna dyskoteka z autografami członków zespołu Akcent na ścianie. Nieważne. I tak ktoś wejdzie z pitbulem bez smyczy, ktoś pokaże stringi, ktoś będzie chlał na umór albo klął bez końca, komuś wcisną nieświeżą różę, a ktoś zarzyga kibel. A wszystko to będzie obserwował ktoś przypadkowy, sączący leniwie jedno piwo, pozornie znudzony, zniesmaczony. Ale trochę jakby... zazdrosny?

czwartek, 16 lipca 2015

[Knajpy w klimacie PRL-u], T. I

Knajpy w klimacie PRL-u wywołują we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony mam wrażenie, że wkraczam w późne średniowiecze, w którym telewizor był tylko u sąsiada a numer na telefonie dosłownie się wykręcało, z drugiej wiem, że sam się w tej - jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi – epoce, urodziłem. A nawet w jakimś sensie w niej pomieszkiwałem, gdy za dzieciaka spędzałem wakacje u babci. Bo u babci sporo PRL-u walało się po kątach.
Tu jest podobnie. Za barem stoją rzędem drewniane kredensy z odpadającą farbą w kolorze polnej myszy. Na nich szafki regałowe, w których półki uginają się od ciężaru pospolitych wódek czystych i najtańszych farbowanych. Za produkt premium robi tu Red Label. Jeszcze wyżej plakaty: panowie z Czerwonych Gitar w eleganckich marynarach, Danuta Rinn z piórami, kabaret Tey zaprasza na występy wąsami Bohdana Smolenia, a Czesław Niemen spogląda tajemniczo spod czarnego kapelusza. Ponad barem bezstylowe abażury próbują rozświetlić pomieszczenie, ale żarówkom najwyraźniej brakuje mocy.
Dziewczyna za barem ubrana współcześnie, jest miła, jest uśmiechnięta – chciałoby się rzec: nie pasuje do wystroju wnętrza. Z drugiej strony… Może to tylko nam, wychowankom transformacji, rozpieszczonym hamburgerami popijanymi coca-colą, wydaje się, że wtedy wszystko było szare i smutne? Piwo smakuje jako tako, kosztowało szóstkę, więc nie mam wygórowanych oczekiwań. Próbuję rozsiąść się wygodnie na stołku barowym, ale lite drewniane siedzisko raczej nie współpracuje z moimi pośladkami. Nieważne, jakoś wytrzymam.
Wchodzi koleś z pitbulem, bez smyczy, bez kagańca. W pierwszej chwili poczułem się nieswojo, ale ku mojemu zaskoczeniu pies łasi się do wszystkich, domaga atencji i pieszczot, wesoło merda ogonem. W końcu bestia podlazła i do mnie – głaskać, nie głaskać? Wygląda na ogromnie towarzyskiego, ale wystarczy że na chwilę coś mu strzeli do łba i palce będę zbierał z podłogi. Dobra, pogłaszczę! O, jak się psina cieszy. Nikt mu jeszcze nie powiedział, że jest maszyną do zagryzania. Laska obok zdaje się absolutnie zafascynowana zwierzakiem. Tarmosi go za głowę, za uszy, za pysk – z daleka wyglądałoby to pewnie na próbę samobójczą. Nachyla się mocniej, zbyt mocno… Ponad linią przetartych dżinsów pojawia się wąska, czarna tasiemka. Okoliczne samce (te ludzkie) szybko podłapują temat. Są stringi – jest potencjał. Mimowolnie przyglądam się dokładniej. Ciekawy model, myślę, oryginalne te zapięcia (rozpięcia?) z tyłu. Praktyczne.
Pies poszedł za bar, a tymczasem do knajpy wchodzi babulinka z pękiem róż, których świeżość najwyraźniej zgubiła się po drodze. Najpierw obskakuje pary, nawet udało się coś opylić. Teraz podchodzi do mnie, nie wiem po jaką cholerę, ale podchodzi.
- Może różyczkę kawaler kupi? – pyta, niczym Tomasz Dedek Michała Milowicza w „Poranku kojota”.
- Dzięki, nie potrzebuje – nie brzmię uprzejmie, trudno.
- A może by się przydała? – drąży temat babsko. – Jak kawaler weźmie, to może coś poderwie.
- Obejdzie się! I bez tego jestem dobry w podrywaniu. – zamknąłem rozmowę. Nie dodałem tylko, że chodziło mi o podrywanie dupy z krzesła.

Nieważne, w barze zjawia się kolejna osobliwość. Wysoki, chudy koleś, z twarzy zupełny wypłosz, ale krok ma dość pewny. Na głowie sprana czapka z daszkiem, kiedyś chyba granatowa. Podchodzi do baru, staje tuż obok mnie i ściąga wzrokiem barmana, który przed chwilą wylazł zza zaplecza. Prosi trzy lufy czystej i oranżadę. Spoglądam w stronę drzwi, czy jego kumple już wchodzą, ale nikogo nie ma. Wypłosz się nie patyczkuje. Między pierwszym a ostatnim kieliszkiem mija jakieś dziesięć sekund, drugie tyle poświęca na popitę. Poprawia czapkę, dziękuje, wychodzi. Barman bez wzruszenia sprząta szkło.

wtorek, 7 lipca 2015

W końcu tyle się działo

Budzik. Piąta rano. Stuka palcem w miejsce wyłączenia alarmu. Nie jest łatwo tak po prostu podnieść się z łóżka o piątek, ale jakoś się udaje. Odbywa szybką toaletę i schodzi do jadalni na śniadanie, gdzie nikogo o tej porze nie ma. Gotowy do wyjścia, ale sprawdza jeszcze plecak, czy na pewno wszystko spakowane. Na dworze póki co chłodno, ale słońce pnie się coraz wyżej; pewnie wkrótce zacznie grzać.
Z trudem rozsuwa zaropiałe powieki, by spojrzeć na leżący przy łóżku zegarek. Za piętnaście dwunasta, mógłby jeszcze chwilę pospać. Sen jednak nie powraca, wstaje więc leniwie i wciąga na nogi spodnie. Idzie do toalety, trzeba się w końcu ogarnąć, nie? Nawet na urlopie. Wreszcie jest, powiedzmy że gotowy. Schodzi do restauracji, ale po dwunastej śniadań już nie serwują. Trzeba coś upolować na mieście, Wychodzi z hotelu, twarz zalewa mu fala gorąca.
Zaczyna się najcięższy fragment podejścia. Powoli stąpa po wysokich, granitowych stopniach, jeden za drugim. Czasem szlak jest podniszczony, drobne kamienie osuwają się spod butów, trzeba uważać, żeby po nich nie zjechać. Podejście staje się coraz bardziej strome, już widać pierwsze łańcuchy i klamry. Nie tylko nogi będą dziś potrzebne, teraz także ręce czeka spory wysiłek. Zaczyna się wspinaczka, pot spływa ciurkiem z czoła, zimna stal łańcucha napręża się dźwięcznie, chropowata skała wżyna się w dłonie.
Najbliższa sensowna knajpa znajdowała się dość daleko, ale to w sumie dobrze. Większość drogi pokonał w cieniu parkowych drzew, a wiadomo jak taki poranny spacer poprawia zdrowie. Szkoda, że z powrotem musi się męczyć pod górę. Ciężko, naprawdę ciężko… Zachciało się pojechać dla odmiany w góry, to masz góry – pomyślał. W końcu widać hotel, jeszcze tylko tych kilkanaście stopni do wejścia. Stając w holu ciężko dyszy. No, to się przeszedłem! – pomrukuje zadowolony. Wchodzi do pokoju – chyba się jeszcze na chwilkę położę.
I nagle szczyt. Przestrzeń otwarła się niespodziewanie na wszystkie strony. Ledwo łapie oddech, trudno stwierdzić, czy to zadyszka czy zachwyt. Wokół złowieszczo zerodowane granie, poniżej wylizane przez lodowce doliny, w oddali zaś cała reszta. Miasteczko, jeszcze wczoraj gwarne i rozbiegane, teraz wydaje się raptem skupiskiem rozmazanych na horyzoncie pikseli. Stamtąd przyszedłem? – powątpiewa. To kawałek tego samego świata?
I znowu bąbelki. Cały urlop mógłby mu upłynąć w mruczącym, buzującym jacuzzi. Dziś czuje się nawet lepiej niż ostatnio nad morzem: słońce to samo, woda ciepła i czysta, nie zasikana przez dzieciaki jak w Bałtyku, no i widoki ciekawsze. Dobrze, że pobudowali te termy – myśli, jest przynajmniej jakaś atrakcja turystyczna. No i góry fajnie stąd wyglądają. Tylko po co się tam pchać, tak wysoko? – myśli. Nie rozumiem, a przecież ludzie chodzą.
Ostatnia prosta i wreszcie spomiędzy drzew wyłania się murowany domek. Może zrzucić plecak ze zmęczonych barków, pani za barem już czeka. Potrzebuje ledwie chwili, by zdecydować – dziś najlepsza będzie kwaśnica na żeberku, gęsta od kapusty, że łyżkę można na sztorc postawić. Do tego zimne piwo; najlepsze na świecie, bo wypite w schronisku po górskiej wycieczce.
Czuje, jak tłuszcz z golonki powoli ścieka mu po brodzie. Dobrze górale przypiekają, oj dobrze! A do tego w tej knajpie podają całkiem słuszne porcje. Wczoraj trafił gorzej, wczoraj się nie najadł. A tu – choćby promocja na piwo zachęca do ponownych odwiedzin. Może nie jutro, jutro pójdzie na pizzę, ale raczej tu wróci. Kelner! Jeszcze jeden kufelek poproszę!
Zwija poduszkę w nieforemną bryłę, lubi gdy głowa leży nieco wyżej. Oczy same się zamykają. To normalne po tak intensywnym dniu.

W końcu tyle się działo.