Budzik. Piąta rano. Stuka
palcem w miejsce wyłączenia alarmu. Nie jest łatwo tak po prostu podnieść się z
łóżka o piątek, ale jakoś się udaje. Odbywa szybką toaletę i schodzi do jadalni
na śniadanie, gdzie nikogo o tej porze nie ma. Gotowy do wyjścia, ale sprawdza
jeszcze plecak, czy na pewno wszystko spakowane. Na dworze póki co chłodno, ale
słońce pnie się coraz wyżej; pewnie wkrótce zacznie grzać.
Z trudem rozsuwa zaropiałe
powieki, by spojrzeć na leżący przy łóżku zegarek. Za piętnaście dwunasta,
mógłby jeszcze chwilę pospać. Sen jednak nie powraca, wstaje więc leniwie i
wciąga na nogi spodnie. Idzie do toalety, trzeba się w końcu ogarnąć, nie?
Nawet na urlopie. Wreszcie jest, powiedzmy że gotowy. Schodzi do restauracji,
ale po dwunastej śniadań już nie serwują. Trzeba coś upolować na mieście,
Wychodzi z hotelu, twarz zalewa mu fala gorąca.
Zaczyna się najcięższy
fragment podejścia. Powoli stąpa po wysokich, granitowych stopniach, jeden za
drugim. Czasem szlak jest podniszczony, drobne kamienie osuwają się spod butów,
trzeba uważać, żeby po nich nie zjechać. Podejście staje się coraz bardziej
strome, już widać pierwsze łańcuchy i klamry. Nie tylko nogi będą dziś
potrzebne, teraz także ręce czeka spory wysiłek. Zaczyna się wspinaczka, pot
spływa ciurkiem z czoła, zimna stal łańcucha napręża się dźwięcznie, chropowata
skała wżyna się w dłonie.
Najbliższa sensowna knajpa
znajdowała się dość daleko, ale to w sumie dobrze. Większość drogi pokonał w
cieniu parkowych drzew, a wiadomo jak taki poranny spacer poprawia zdrowie.
Szkoda, że z powrotem musi się męczyć pod górę. Ciężko, naprawdę ciężko…
Zachciało się pojechać dla odmiany w góry, to masz góry – pomyślał. W końcu
widać hotel, jeszcze tylko tych kilkanaście stopni do wejścia. Stając w holu
ciężko dyszy. No, to się przeszedłem! – pomrukuje zadowolony. Wchodzi do pokoju
– chyba się jeszcze na chwilkę położę.
I nagle szczyt. Przestrzeń
otwarła się niespodziewanie na wszystkie strony. Ledwo łapie oddech, trudno
stwierdzić, czy to zadyszka czy zachwyt. Wokół złowieszczo zerodowane granie,
poniżej wylizane przez lodowce doliny, w oddali zaś cała reszta. Miasteczko,
jeszcze wczoraj gwarne i rozbiegane, teraz wydaje się raptem skupiskiem
rozmazanych na horyzoncie pikseli. Stamtąd przyszedłem? – powątpiewa. To kawałek
tego samego świata?
I znowu bąbelki. Cały urlop
mógłby mu upłynąć w mruczącym, buzującym jacuzzi. Dziś czuje się nawet lepiej
niż ostatnio nad morzem: słońce to samo, woda ciepła i czysta, nie zasikana
przez dzieciaki jak w Bałtyku, no i widoki ciekawsze. Dobrze, że pobudowali te termy
– myśli, jest przynajmniej jakaś atrakcja turystyczna. No i góry fajnie stąd wyglądają.
Tylko po co się tam pchać, tak wysoko? – myśli. Nie rozumiem, a przecież ludzie
chodzą.
Ostatnia prosta i wreszcie spomiędzy
drzew wyłania się murowany domek. Może zrzucić plecak ze zmęczonych barków,
pani za barem już czeka. Potrzebuje ledwie chwili, by zdecydować – dziś najlepsza
będzie kwaśnica na żeberku, gęsta od kapusty, że łyżkę można na sztorc postawić.
Do tego zimne piwo; najlepsze na świecie, bo wypite w schronisku po górskiej
wycieczce.
Czuje, jak tłuszcz z golonki
powoli ścieka mu po brodzie. Dobrze górale przypiekają, oj dobrze! A do tego w
tej knajpie podają całkiem słuszne porcje. Wczoraj trafił gorzej, wczoraj się
nie najadł. A tu – choćby promocja na piwo zachęca do ponownych odwiedzin. Może
nie jutro, jutro pójdzie na pizzę, ale raczej tu wróci. Kelner! Jeszcze jeden
kufelek poproszę!
Zwija poduszkę w nieforemną
bryłę, lubi gdy głowa leży nieco wyżej. Oczy same się zamykają. To normalne po
tak intensywnym dniu.
W końcu tyle się działo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz