Wolność słowa wydaje się pojęciem dość jasnym, nie wymagającym definicji. Jej granice określa zazwyczaj złota zasada: nie krzywdzić drugiego człowieka. Dopóki nie krzywdzimy możemy z grubsza mówić i pisać do woli.
W internecie wiele wypowiedzi występuje w zwulgaryzowanej, depczącej wszelkie reguły formie. Hejtowanie to już nie wolność słowa, to raczej wynikające z anonimowości i potrzeby dowartościowania własnego ego rozbójnictwo. Ten wątek pominę. Jednak również tam, gdzie wypowiedzi mieszczą się w powszechnie akceptowanych normach, wolność słowa przejawia pewne swe niedostatki.
Przede wszystkim wolność słowa to wolność gadania głupot. To niezbywalne, logicznie wynikające z podstaw demokratycznego ładu prawo do plecenia bzdur, rozsiewania kretynizmów, pieprzenia farmazonów. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że kłamstwo, o ile nie narusza praw innego człowieka i nie czyni mu krzywdy, również mieści się gdzieś na peryferiach wolności słowa. Powiem, że jestem królem Surinamu, napiszę to na fejsbuku, rozlepię plakaty na mieście i dam ogłoszenie do gazet. Wszystko w ramach wolności słowa, o ile jakiś Surinamczyk nie uzna, że moja proklamacja godzi w jego dumę narodową.
Jeśli zatem w ramach wolności słowa mogę prawić głupoty a nawet mijać się prawdą, czyniąc to ponadto publicznie, nie dziwmy się że zjawiska te występuje tak powszechnie. Stąd już bardzo blisko do manipulacji, narzędzia, które dla polityków ma wartość nie mniejszą niż piła dla stolarza. Tu występuje ciekawa zależność. W ustrojach autorytarnych mówimy: władza manipuluje społeczeństwem, w demokracjach powiemy: to jest tylko gra polityczna. Maczetę też można nazwać "przyrządem ogrodniczym".
Najsmutniejsze w tym wszystkim sprowadza się do wyświechtanego banału: demokracja to kiepski ustrój, ale lepszego nie wymyślono. Wolność słowa to ułomne rozwiązanie, ale substytutu dla niej chyba jednak próżno szukać. Skłonny zatem jestem częściowo pogodzić się z tym, że będę słuchał bzdur, czytał farmazony, że będą mnie okłamywać i mną manipulować. W zamian domagam się jednak prawa do jawnej krytyki wszystkiego, co za bzdurę, manipulację i kłamstwo uznam. Byle nie krzywdzić drugiego człowieka.
Autokomentarz. Oczywiście mam świadomość niedoskonałości określenia "krzywda drugiego człowieka", można się wszak poczuć pokrzywdzonym, bo ktoś mi powie, że moje ulubione cukierki są niesmaczne. Odwołam się tu do zdrowego rozsądku, dokładając tym samym kolejną cegiełkę do tekstu o niedoskonałościach. Owszem - krytyka, której się domagam, powinna iść w parze z racjonalnymi argumentami - tak nakazuje obyczaj. Wolność słowa pozwala jednak zrezygnować z racjonalnych argumentów. Ich użycie pozostaje zatem wyłącznie w gestii krytykującego. Niestety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz