Knajpy w klimacie PRL-u
wywołują we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony mam wrażenie, że
wkraczam w późne średniowiecze, w którym telewizor był tylko u sąsiada a numer
na telefonie dosłownie się wykręcało, z drugiej wiem, że sam się w tej -
jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi – epoce, urodziłem. A nawet w jakimś
sensie w niej pomieszkiwałem, gdy za dzieciaka spędzałem wakacje u babci. Bo u
babci sporo PRL-u walało się po kątach.
Tu jest podobnie. Za barem stoją
rzędem drewniane kredensy z odpadającą farbą w kolorze polnej myszy. Na nich
szafki regałowe, w których półki uginają się od ciężaru pospolitych wódek
czystych i najtańszych farbowanych. Za produkt premium robi tu Red Label.
Jeszcze wyżej plakaty: panowie z Czerwonych Gitar w eleganckich marynarach,
Danuta Rinn z piórami, kabaret Tey zaprasza na występy wąsami Bohdana Smolenia,
a Czesław Niemen spogląda tajemniczo spod czarnego kapelusza. Ponad barem
bezstylowe abażury próbują rozświetlić pomieszczenie, ale żarówkom najwyraźniej
brakuje mocy.
Dziewczyna za barem ubrana
współcześnie, jest miła, jest uśmiechnięta – chciałoby się rzec: nie pasuje do
wystroju wnętrza. Z drugiej strony… Może to tylko nam, wychowankom
transformacji, rozpieszczonym hamburgerami popijanymi coca-colą, wydaje się, że
wtedy wszystko było szare i smutne? Piwo smakuje jako tako, kosztowało szóstkę,
więc nie mam wygórowanych oczekiwań. Próbuję rozsiąść się wygodnie na stołku
barowym, ale lite drewniane siedzisko raczej nie współpracuje z moimi
pośladkami. Nieważne, jakoś wytrzymam.
Wchodzi koleś z pitbulem, bez
smyczy, bez kagańca. W pierwszej chwili poczułem się nieswojo, ale ku mojemu
zaskoczeniu pies łasi się do wszystkich, domaga atencji i pieszczot, wesoło
merda ogonem. W końcu bestia podlazła i do mnie – głaskać, nie głaskać? Wygląda
na ogromnie towarzyskiego, ale wystarczy że na chwilę coś mu strzeli do łba i
palce będę zbierał z podłogi. Dobra, pogłaszczę! O, jak się psina cieszy. Nikt
mu jeszcze nie powiedział, że jest maszyną do zagryzania. Laska obok zdaje się
absolutnie zafascynowana zwierzakiem. Tarmosi go za głowę, za uszy, za pysk – z
daleka wyglądałoby to pewnie na próbę samobójczą. Nachyla się mocniej, zbyt
mocno… Ponad linią przetartych dżinsów pojawia się wąska, czarna tasiemka.
Okoliczne samce (te ludzkie) szybko podłapują temat. Są stringi – jest potencjał.
Mimowolnie przyglądam się dokładniej. Ciekawy model, myślę, oryginalne te
zapięcia (rozpięcia?) z tyłu. Praktyczne.
Pies poszedł za bar, a
tymczasem do knajpy wchodzi babulinka z pękiem róż, których świeżość najwyraźniej
zgubiła się po drodze. Najpierw obskakuje pary, nawet udało się coś opylić. Teraz
podchodzi do mnie, nie wiem po jaką cholerę, ale podchodzi.
- Może różyczkę kawaler kupi? –
pyta, niczym Tomasz Dedek Michała Milowicza w „Poranku kojota”.
- Dzięki, nie potrzebuje – nie
brzmię uprzejmie, trudno.
- A może by się przydała? –
drąży temat babsko. – Jak kawaler weźmie, to może coś poderwie.
- Obejdzie się! I bez tego
jestem dobry w podrywaniu. – zamknąłem rozmowę. Nie dodałem tylko, że chodziło
mi o podrywanie dupy z krzesła.
Nieważne, w barze zjawia się
kolejna osobliwość. Wysoki, chudy koleś, z twarzy zupełny wypłosz, ale krok ma
dość pewny. Na głowie sprana czapka z daszkiem, kiedyś chyba granatowa. Podchodzi
do baru, staje tuż obok mnie i ściąga wzrokiem barmana, który przed chwilą
wylazł zza zaplecza. Prosi trzy lufy czystej i oranżadę. Spoglądam w stronę
drzwi, czy jego kumple już wchodzą, ale nikogo nie ma. Wypłosz się nie
patyczkuje. Między pierwszym a ostatnim kieliszkiem mija jakieś dziesięć sekund,
drugie tyle poświęca na popitę. Poprawia czapkę, dziękuje, wychodzi. Barman bez
wzruszenia sprząta szkło.
Szkoda, że jest tak mało takich klimatycznych knajp;p
OdpowiedzUsuńTo przez Was, bo nie chodzicie
OdpowiedzUsuń