środa, 22 lipca 2015

[Knajpy w klimacie PRL-u], T. II

Tymczasem w drzwiach pojawia się para w stylu Jay i Cichy Bob. Z tą różnicą, że tu to grubszy, z chińskim tatuażem w stylu „kurczak w pięciu smakach” na ramieniu, bez przerwy nawija, a chudy milczy. Może w dzieciństwie zlizywał resztki jedzenia z miksera i kiedyś zapomniał wyłączyć z gniazdka? W sumie lepiej tak niż ten drugi. Sześćdziesiąt procent jego wypowiedzi to przekleństwa, raptem jakieś dziesięć różnych słów wypluwanych bezmyślnie w przypadkowej kolejności. Może to konkurs na najbardziej wulgarnego człowieka świata a chudy jest od księgi rekordów Guinessa i wszystko liczy? Wzięli po browarze i usiedli przy stoliku – szczęśliwie na samym końcu sali. Nie mówię, że jestem święty; też czasem przeklinam. No ale, kurwa, bez przesady.
Mam nadzieję, że trzy gracje, które właśnie z rozmachem weszły do lokalu, nie planują uskuteczniać dźwiękowej inwazji na zwykłych, barowych zamulaczy-piwożłopów. Kroki mają dość swobodne, lekkie, żeby nie powiedzieć – chwiejne. Szpilki i koturny nie pomagają. Obcisłe miniówy chyba też. Ale co ja się znam, ani w szpilkach, ani w miniówach nie chadzam, jestem jakiś mało tęczowy. Dziewczyny już są przy barze. Komunikacja między nimi niby trwa, ale więcej w tym śmiechów, chichów, prychnięć, niż słów zdefiniowanych w pewuenowskim Słowniku Języka Polskiego. W końcu odzywa się czarna. Jak chodzi o trzepotanie rzęsami, blondyny zawsze z przodu, ale jak trzeba coś zamówić na barze, to najczęściej pierwsza odzywa się czarna.
- A jakie wino państwo macie?
Cisza. Barmanka (barman znowu czmychnął na zaplecze) spogląda z wyraźnym poczuciem wyższości.
- Nie mamy wina – odpowiada.
- A co macie?
- Piwo alb wódka. Może być łiski – kiwa głową w stronę Red Label.
Trzy gracje potrzebują konsultacji.
„No to, hihi, hehe, to może, huhu, haha, weźniemy (tu mam okropne ciary na plecach), hihi, tą wódkę (prychnięcia), ja ją lubię, hihi, i bynajmniej nie jest taka ostra, hue hue.
- To co będzie? – barmanka się niecierpliwi. Zdaje się, że ma kogoś ważnego na Messengerze w smartfonie.
- To my weźniemy (znowu te ciary!) wódkę z colom.
- Tylko żeby była light. Znaczy się cola nie wódka, hihi.
Dopiłem. Patrzę na zegarek – pekaes podjedzie za pół godziny. Trzeba się powoli zbierać. Żegnam się grzecznie i zmierzam do wyjścia.
- Pani kierowniczko! – drze mordę ten wypłosz od trzech kolejek, który nie wiadomo kiedy wrócił. – Jakiś koleś zerzygał się koło kibla i teraz śpi z gębą w muszli!
Knajpa w klimacie PRL-u. Szare kredensy, bezstylowe abażury, na ścianie Danuta Rinn i kabaret Tey. Równie dobrze może to być Wersal, buddyjska pagoda, steampunkowy klubik, domek w sycylijskim stylu, bollywoodzki salon albo prowincjonalna dyskoteka z autografami członków zespołu Akcent na ścianie. Nieważne. I tak ktoś wejdzie z pitbulem bez smyczy, ktoś pokaże stringi, ktoś będzie chlał na umór albo klął bez końca, komuś wcisną nieświeżą różę, a ktoś zarzyga kibel. A wszystko to będzie obserwował ktoś przypadkowy, sączący leniwie jedno piwo, pozornie znudzony, zniesmaczony. Ale trochę jakby... zazdrosny?

2 komentarze: