Wtedy zaczął
padać deszcz. Ciężkie, ołowiane krople opadały na płyty chodnika pozbawione
rytmu, niedbale, bez planu, bez pomysłu. Po prostu leciały, na łeb na szyję, na
spotkanie z betonem. Nagle pierwsza ryba grzmotnęła tuż obok jej stopy, z
głuchym plaskiem, jak karp ogłuszany na święta. Śledź? Płotka? Czy może… druga!
Druga ryba rozwaliła się nieopodal pierwszej. Siła uderzenia niemal oderwała
jej głowę. To na pewno pstrąg potokowy, pomyślała, tylko jeszcze młody,
nieduży. Przytuliła się do niego, ale nawet tego nie poczuł. Podziwiał kolejne
rybie ciała spadające na ulicę w imię niepojętego przeznaczenia. Jedna wpadła wprost
do kosza na śmieci, inna ześlizgnęła po wiacie przystankowej na trawnik,
wreszcie któraś trafiła go w ramię. Nawet nie boli, pomyślał, podczas gdy
kolejne ryby spadały i rozpadały się wokół nich, a ich wnętrzności rozpływały
leniwie na wszystkie strony, obojętne i prozaiczne. Pocałuj mnie, wyszeptała mu
prosto do ucha, pocałuj teraz. Przy akompaniamencie kolejnych plaśnięć powoli
odwrócił głowę w jej stronę i nieco niezdarne uniósł wskazującym palcem podbródek.
Kolejna sola rozbiła się prostopadle do krawężnika, gdy jego nabrzmiałe usta
łapczywie chwyciły jej wargi. Kolejna szprotka wpadła do studzienki
kanalizacyjnej, gdy jej naprężony język wpełzł nieśmiało w jego usta. Nic już
nie mogło przerwać uniesienia dwojga kochanków. Kolejne ryby spadały wokół,
niektóre bardzo blisko, a niektóre wprost na nich. Tramwaj buczał i piszczał,
plując śrubkami w zdezorientowanych przechodniów. Latarnie szumiały gwałtownie,
trzepocąc nerwowo skrzydłami. Na niebie
pojawiły się dwa słońca, ale deszcz i ryby padały dalej, choć nieco jakby lżej.
Ich jelita, stworzone na podobieństwo Boga i dżdżownic, spływały rynsztokami
radośnie, jak dzieci na wakacjach, jak dorośli, gdy są potwornie pijani. Oni
sczepiali się coraz mocniej, coraz bardziej. Najpierw ich twarze stopiły się w
jedną masę, czoła połączyły i wypluły z siebie czaszki, by zrobić miejsce
spragnionym pieszczot mózgom. Jej ręce wrastały miarowo w jego plecy, po kolei,
dłonie, łokcie, ramiona, obojczyki. Nogi splecione w ciasny warkocz zlewały się
w jedno, jak plastelina zostawiona na rozgrzanym blacie. Wreszcie bezkształtna,
różowawa masa zaczęła wsiąkać w asfalt, który ugiął się i zapadł. Wyrwa
poszerzała się błyskawicznie, wchłaniała chodnik, drzewa, samochody, ludzi,
domy, miasta i w końcu całą resztę. Wtedy ostatnia ryba wpadła prosto w ów
otwór tajemny, a potem przestało padać.
O co tu chodzi? Nic takiego... Po prostu pewien wielkomiejski grafoman zaprasza Cię na literackiego fastfooda.
niedziela, 30 sierpnia 2015
niedziela, 23 sierpnia 2015
Jeszcze jeden taki dzień
A może tak mógłbym
przeżyć sobie jeden dzień, jak kiedyś? Na przykład gdy miałem, powiedzmy, trzynaście
lat, gdy wakacje trwały dwa miesiące, a z punktu widzenia ZUS-u i skarbówki
właściwie nie istniałem?
Wstaję o
dziewiątej. Nie za wcześnie, ale i nie za późno – w końcu nie muszę odsypiać
tygodnia intensywnej pracy albo ciężkiej imprezy. Na śniadanie jem kiełbasę na
ciepło z musztardą – oczywiście przygotowaną przez mamę. Ścielę łóżko, myję
zęby i inne takie. Jest ładna pogoda, więc koniecznie trzeba wyjść na gałę! Dzwonię
(z telefonu stacjonarnego) do dwóch, trzech kumpli – za piętnaście minut na
rogu. Nikt nie dodaje, że na rogu Żelaznej i Ogrodowej, to przecież oczywiste!
Biorę pod pachę obdartą z połowy łat piłkę i pędzę w dół schodami. Chłopaki już
są. Idziemy po jeszcze jednego, mieszka naprzeciwko szkoły. „Rafaaaaał!” –
drzemy ryje na całą ulicę. W oknie pojawia się blond czupryna, zaraz schodzi.
Teraz pytanie – idziemy na podstawówkę, czy na technikum? Wybieramy pierwszą
opcję – czujemy się tam bardziej jak u siebie, no i akurat jest wolne, a na
technikum pewnie już ktoś gra. Nie ma nas za wielu, gramy do jednej bramki,
najpierw w jedno podanie, potem po prostu w „akcje”. Pada kilka ładnych goli,
udaje mi się strzelić lewą nogą i dwie z główki. Na bramce też mi nawet
wychodzi. Dobra, panowie, przerwa. Trzeba skołować coś do picia. Robimy zrzutę
z tego, co jakimś trafem znalazło się w naszych kieszeniach. W sumie złoty osiemdziesiąt.
Kupujemy dwulitrową oranżadę w okolicznym, zaprzyjaźnionym spożywczaku. Często
kupujemy tam proste lody owocowe za sześćdziesiąt groszy, albo małe paczki
czipsów, dziś jednak tylko picie. Trochę już nam się nie chce grać,
postanowiliśmy poszwendać się po okolicy. Zaglądamy na Wronią, w ziejącą
stęchlizną bramę kamienicy, potem na Chłodną i Grzybowską, mijamy browary,
dochodzimy do Żelaznej i zawracamy, maszerujemy do Solidarności, potem w lewo i
w podwórza. Przy okazji można zahaczyć o dwie koleżanki, ale jedna jest jeszcze
na wakacjach, a druga akurat nie może wyjść. Zbliża się druga, trzeba wracać na
obiad. Mama już czeka ze schabowym i gotowaną marchewką, na dwójce zaczyna się „Familiada”.
Potem sjesta, rysuję sobie w zeszycie wyimaginowane twarze, a potem mapkę
niewielkiego miasteczka, które może gdzieś tam sobie istnieje. Chyba poczytam,
mam nową część przygód Trzech Detektywów. Początek zapowiada niezłą historię.
Zaczytany tracę poczucie czasu, gdy nagle słyszę, jak dzwoni domofon. Odbiera
mama, ale to do mnie – któryś z chłopaków. W sumie mogę wyjść, czemu nie. Tym
razem bez piłki? Spoko. Z dwoma kolejnymi spotykamy się na rogu. Idziemy na
podwórza, na huśtawki i trzepak. Tam się zawsze dobrze gada na poważne tematy. Lada
moment zaczniemy gimnazjum, nowa szkoła, nowi ludzie, wreszcie… nowe dziewczyny!
Ciekawe, jak to będzie. W końcu postanawiamy zmienić okolicę. Idziemy do
Chłodnej, mijamy kościół i wchodzimy na górkę na terenie Ogródka Jordanowskiego.
Obok bawi się grupka ośmio-, może dziesięciolatków. Gówniarze, nie zawracamy
sobie nimi głowy. Jesteśmy nastolatkami, to poważny wiek. Fajnie się siedzi,
ale pomarańczowiejące słońce coraz bardziej się obniża, jest już chyba po
siódmej. Trzeba wracać. W telewizji akurat zaczynają się „Wiadomości”. Potem ma
być niezły film. Dobrze, że mam wakacje i nie muszę iść wcześnie spać. Oglądam,
faktycznie dobry, z van Dammem! No dobra, jest wpół do jedenastej. Czuję się
już trochę zmęczony. Biorę prysznic, przebieram w piżamę. Chcę poczytać jeszcze
o detektywach, ale oczy same mi się kleją. No nic, odkładam książkę i gaszę
lampkę.
Alarm budzi
mnie o szóstej czterdzieści. Wyłączam dźwięk smartfona i ciężko siadam na łóżku,
przejeżdżając ręką po zarośniętych policzkach. Godzinę później wychodzę z domu,
prawie zapominam zabrać laptopa. W autobusie tłok, uważam, żeby nie wygnieść
koszuli. Wchodzę do biura, wpinam komputer do stacji dokującej, loguję się.
Czuję się
dziwnie zmęczony. Co ja takiego wczoraj robiłem?
poniedziałek, 17 sierpnia 2015
Wystarczy podejść
W sumie nic
prostszego – myśli Jerzy – wystarczy podejść. Wszystko może się odbyć w ramach
wspólnej przestrzeni trzech metrów kwadratowych, tyle mnie więcej mieści się
pod przystankową wiatą. W krokach to będzie jakieś… bardzo niewiele. Następnie
się uśmiechnę , byle nie nachalnie, nie sztucznie, w połowie oczami. Potem
muszę już tylko robić, jak napisali w instrukcji: otworzyć aparat gębowy,
wprowadzić struny głosowe w drgania i wydobyć z siebie w miarę uporządkowaną
logicznie i rytmicznie sekwencję dźwięków. To nic nie kosztuje. Nie trzeba
odprowadzać składki do ZUS ani rozliczać się z fiskusem, bank nie ściągnie mi
prowizji z karty, a operator komórkowy nie doliczy do faktury. Cały wysiłek
leży w nogach, żuchwie i krtani. Przecież nie muszę zaczynać od pytań o
kondycję świata. Nie muszę deklamować inwokacji „Iliady” ani żonglować cytatami
z „Wesela”. Na początek może zwykłe „cześć”? Czy zbyt formalnie? Nie, przecież
jesteśmy młodzi, teraz świat jest bardzo bezpośredni. Ale co potem? Ja zagaję
uprzejmym „cześć”, ona – pozwolę sobie
na śmiałe założenie – odpowie, po czym znowu będzie moja kolej. A wtedy wypada
już powiedzieć coś więcej. Okej, Jerzy, tylko spokojnie, tylko spokojnie. Ułóż
sobie kilka zdań na początek, choćby ze trzy albo cztery, na jakiś prosty temat.
Na zachodzie small talk to podstawa, tam small talkiem załatwię się grube
biznesy. A to przecież takie banalne, każdy potrafi. Pogoda? Może być, chociaż
teraz wszyscy o tej pogodzie, że fala upałów, że dawno tak nie było, że klimat
się ociepla. Nie, jednak nie. Może bardziej skojarzeniowo: przystanek, autobus,
remonty dróg? O tym, że ciągle coś remontują, że nie ma jak dojechać, że
komunikacja się spóźnia. Nie, wyjdę tylko na nudziarza i zrzędę. Wysil się,
Jerzy, wymyśl coś lepszego. Może coś o niej, że ładnie wygląda w tej sukience,
że chyba dobierała pod kolor oczu. Tylko co, jeśli mnie weźmie za napalonego
zboczeńca? Bezpieczniej nie zaczynać ad personam. Trzeba poszukać innego
tematu. O czym by tu… No cholera! Myśl, Jerzy, myśl! A może po prostu… Nie, to
też bez sensu. Tylko bym się wygłupił. Muszę się bardziej postarać. No więc…
Chyba coś
jedzie. Na szczęście nie mój, nieważne. Dobra, o czym to ja myślałem. Aha,
mógłbym spróbować tak zwyczajnie, zapytać czy… Ej, zaraz. Czy ona zamierza wsiąść
do tego autobusu? Chyba tak, podchodzi do krawężnika, pojazd już wjeżdża w
zatoczkę. No i nie wiem, podbiec i zapytać o numer telefonu? To trochę
grubiańskie, ale może spróbuję? Ale nie, za późno. Drzwi się otwarły, właśnie
wsiada. Wskoczyć za nią? Tylko co wtedy powiem? Że w ostatniej chwili znalazłem
się w tym autobusie i jadę na pałę, bo bardzo mi się spodobała? Nie, to głupie. Zresztą drzwi już się zamykają.
Kierowca sprawdza lusterka, widać jak skręca kierownicą w lewo. Ona siada przy
oknie, spogląda na przystanek. Spojrzała na mnie, dostrzegła mnie – zauważa nagle
Jerzy, gdy autobus powoli włącza się do ruchu. Zresztą to i tak bez znaczenie. Całe
to kombinowanie było bez sensu. Przecież i tak bym nie podszedł.
wtorek, 11 sierpnia 2015
Muza gra
Najważniejsze,
że muzyka gra. Błogosławieństwo internetu – mogę włączyć cokolwiek i leci.
Stare hity albo współczesne głupoty – tak naprawdę jest mi wszystko jedno, byle
zabijało ciszę, byle tłumiło te wszystkie bezmyślne myśli. Jadę autobusem –
nieważne. Mam smartfona, jest tak bardzo smart, że myśli za mnie, puszczam
muzę, cokolwiek, byle szybciej zleciało. Jedzie fajny numer, znam to z radia.
Najlepsze kawałki to te, które już gdzieś kiedyś słyszałem. Bo z nowymi bywa
różnie, czasem trafi się niezły, ale zazwyczaj… okazuje się, że te stare były
lepsze.
Teraz mogę robić
cokolwiek. Przeglądać, skrolować, bukmarkować, szerować, lajkować, disować hejtować, mogę o tym zatłitować, wrzucić na
insta, albo posłać ziomkom snapa. Jestem panem nowej rzeczywistości,
samozwańczym Dymitrem wirtualu, który może dowolnie przymierzać dziesiątki
wariantów czapek monomacha, aż wreszcie ktoś da mu na którąś porządny discount.
Mam pod ręką power and play, a także forward, rewind i eject – jestem
demiurgiem dźwiękowej czasoprzestrzeni, zaklinaczem wiolinowego, nieuchwytnego
tu i teraz.
Każdy może
zostać kompozytorem, każdy może zostać didżejem, albo puszczaczem przebojów.
Zabawę definiują hity; przede wszystkim te bieżące, sygnowane przez główne
stacje radiowe. Jeśli jeżozwierz zrzyga się na żywo na antenie Radia Zet, to za
dwa tygodnie będzie numerem jeden w Empiku, z singlem, którego nigdy nie
nagrał, z wizją artystyczną, której nigdy nie miał, z artworkiem, który jakiś
student wymyślił po godzinach za dziewięć pięćdziesiąt brutto.
Zresztą, to
bez znaczenia. Wszyscy pragniemy zostać gwiazdami rocka, mieć elektryczne
gitary i móc wywrzaskiwać wulgaryzmy w stronę wielotysięcznych tłumów, które
będą nam za to biły brawa swymi spoconymi łapskami. A u szczytu kariery
chcielibyśmy nagrać przesmutną balladę o kokainie, seksie i drewnianym domku
nad rzeczką, w którym wydarzyło się wszystko to, o czym kiedyś baliśmy się
marzyć. Nieważne. Z kariery rockmana została tylko stara gitara z pozrywanymi
strunami. Zostało wspomnienie fałszywych akordów akompaniujących kiełbasie na
patyku, gdy komary kąsały po kostkach, a nietrzeźwi koledzy gasili ognisko strumieniem
piwnego moczu.
Wszystko
jest smart. Jutub w sposób smart wybiera dla mnie kolejne numery. Sam je
puszcza, nic nie muszę klikać. Wie najlepiej, co mi się teraz spodoba, trochę
się w końcu znamy. Z konta na jutubie niejeden rodzic mógłby wreszcie poznać
własne dziecko. Gdyby oczywiście chciał, czasem lepiej nie wiedzieć z kim właściwie
mieszka się pod jednym dachem. Dzisiejsi nastolatkowie są mikrojutubami, mają
swoje kanały, rzeczy ulubione i nielubiane, subskrybentów codzienności,
komentarze (w tym hejt, co hejt musi być wszędzie, frajerzy!), a wszystko w
zdigitalizowanej paczce, żeby starym było trudniej.
Muzyka dalej
gra, niewolna od paradoksów, z jednej strony zapętlona jak własne myśli, jak
kroki pijanego, z drugiej prosta jak zakupy w dyskoncie. Kiedyś kończyła się
płyta, igła wypadała z rowka, adapter milkł a wokół zalegała cisza. Dziś można
puścić muzę, ktoś w tym czasie urodzi się, dojrzeje, umrze i zgnije, automat i
tak włączy następny kawałek.
czwartek, 6 sierpnia 2015
Pasmo Jaworzyny
Nowy Sącz o
godzinie piątej dwadzieścia nie jest światową stolicą spotkań w plenerze, to
nie Bulwary Wiślane w Warszawie. Niemal niezauważony przez tutejszych
przemknąłem na przedmieścia podążając zielonym szlakiem. Okazało się, że
centrum miasta dzieli od gór (tych bez asfaltu, zgrabnych domków i słupów
wysokiego napięcia) całkiem spora odległość. Szczęśliwie, droga oferuje sporo
atrakcji: dzikie koty, ujadające psy próbujące przesadzić ogrodzenie, by pożreć
żywcem przypadkowego turystę, wreszcie krowy, niewydojone i muczące. Kto w
ogóle wymyślił, że kogut zwiastuje poranek? Czemu nie rycząca krowa?
Po kilku
latach spędzonych niemalże tylko w Tatrach, Beskidy zaskakują na wiele
sposobów. Jest łagodnie, nieskaliście, bez przepaści, bez wysokich stopni, bez
ludzi… To ostatnie zaskakuje najbardziej. Dochodząc do Hali Łabowskiej
spotkałem trzy grupki turystów: czterech gości biwakujących na szlaku, dwoje
studentów (jeśli nie licealistów) i małżeństwo po czterdziestce. Poza tym
kilkunastu autochtonów obojga płci zbierających jagody. Oto frekwencja w
słoneczną sobotę letniego weekendu na głównym szlaku w Beskidzie Sądeckim! Przez
dwie godziny! Tyle co na trzech metrach kwadratowych nad Morskim Okiem o dwunastej w południe!
Schronisko
na Hali Łabowskiej ugościło mnie tym, co miało najlepszego: parzoną kawą,
naleśnikami z jagodami (doprawdy zajebistymi!) i zimnym piwem. Przesiedziałem
tam ponad godzinę, tak bardzo nie chciało mi się donikąd spieszyć. W końcu
ruszyłem w dalszą drogę, przyjemnym duktem na Runka i na Jaworzynę Krynicką.
Jaworzyna,
jak przystało na górę, na którą poprowadzono kolejkę linową, przywitała mnie
zasiedziałym w okolicznych ośmiu knajpach tłumem. Byłem na to gotowy. Od dawna
wszak wiadomo, że kolejki linowe generują ogromny ruch (wersja dla
korporacjuszy: traffic). Ponoć
Lucyfer osobiście zarządził budowę podobnej kolejki do piekła. Jak donoszą media, konstrukcja ta, pomimo nowoczesnej technologii i rekordowej przepustowości, nie
zawsze nadąża za popytem.
Zejście z
Jaworzyny do Krynicy przysporzyło mi pewnych trudności orientacyjnych.
Szczęśliwie udało mi się jednak nie przegapić Diabelskiego Kamienia. Z miejscem
tym wiążą się pewne legendy. Najpopularniejsza mówi o mezaliansie, jaki
narodził się między pewnym rycerzem z Muszyny a ubogą pastereczką, o cudownym
źródle, którym owa pasterka obmyła poważne rany swego kochanka, i o czarcie,
który z samiuśkich Tatr niósł kawał głazu, by zakryć cudowne źródełko, i który
ów głaz tuż przed osiągnięciem celu upuścił (i jak tu się bać piekła, skoro
diabeł taka gapa?). Ja najgorliwiej wierzę natomiast w inną przypowieść,
mianowicie w tę, wedle której kretyn, który zabazgrał skałę sprejem, będzie w
ramach pokuty siedem lat chorował na dezynterię, a potem zostanie impotentem.
Ale oto już
widzę dachy krynickich pensjonatów, już czuję aromat miejscowej pijalni z wodą „Zuber”
na czele. Kuracjusze spacerują leniwie po centralnym deptaku, miejskie ptactwo
biega za nimi w poszukiwaniu resztek ludzkiego żarcia, gołębiej manny z plecaka
albo torebki. Muszla koncertowa stoi pusta, ale na banerach obok Jan Kiepura – niezmiennie
od dziewięćdziesięciu lat.
To koniec mojej wycieczki, zaraz podjedzie pekaes i
powiezie mnie z powrotem na niziny. Główny Szlak Beskidzki biegnie natomiast dalej,
na Huzary, Mochnaczkę, na Beskid Niski i wreszcie w Bieszczady. W głowie zaś rodzi
się szalona myśl: a gdyby tak to wszystko naraz…
wtorek, 4 sierpnia 2015
schemat
…zgaś
lampkę, zaśnij,
obudź się
wyspany, wyłącz tryb drzemki, wstań, wykonaj poranną gimnastykę, zjedz pożywne
śniadanie, pełnoziarniste pieczywo, dużo węglowodanów, jakiś owoc albo jogurt,
wyjdź z dom punktualnie, nie stój w korku, nie przepychaj się w komunikacji
miejskiej, nie krzycz na współpasażerów, dojedź na czas, dojedź przed czasem,
zrób sobie lekką kawę, sprawdź pocztę, przejrzyj kalendarz na dzisiaj, bądź
punktualny, idź na spotkanie, trzymaj się agendy, dopuszczaj innych do głosu,
wyciągnijcie wnioski i spiszcie minutki, zakończ o czasie, nie spóźnij się na
kolejne, miej czas na papierkową robotę, odpisz na miale, odpowiedz na
telefony, zjedz owoc, spotkaj się z przełożonym, poświęć czas podwładnym, zjedz
lunch, w pokoju, powoli, zdrowy, nietłusty, niech tam będą warzywa, popij wodą
mineralną, porozmawiaj ze współpracownikami, bądź miły, zadawaj pytania, nie
wychodź na papierosa, odpisz na maile, odpowiedz na telefony, potwierdź
spotkania (jeśli możesz w nich uczestniczyć), odrzuć spotkania (jeśli nie
możesz), domknij bieżące sprawy, pożegnaj się z zespołem, bądź miły, nie stój w
korku, nie przepychaj się w komunikacji miejskiej, nie krzycz na
współpasażerów, z uśmiechem powitaj żonę, powiedz że pięknie wygląda, uściskaj
dzieci, zapytaj co w szkole, pogłaszcz psa, zjedz banana albo zbożowy batonik, przebierz
się, idź pobiegać, nie przesadź, zrób zakupy, pamiętaj o zbożowych batonikach
dla dzieci, i dla siebie, i o kremie na noc dla żony, weź sobie zimne piwko, ale
tylko jedno!, z uśmiechem powitaj żonę, weź prysznic, sprzątnij kocią kuwetę,
umyj ręce, zjedz kolację, z żoną i dziećmi, powiedz że bardzo ci smakuje,
ucałuj żonę, pobaw się z dziećmi, ułóż je do snu, sprawdź pocztę na służbowym
telefonie, wypij piwko, obejrzyj serial, przytul się do żony, umyj zęby, połóż
się do łóżka, poczytaj książkę przed snem, pocałuj żonę, odbądźcie stosunek
seksualny, powiedz żonie że ją kochasz, zgaś lampkę, zaśnij,
obudź się
wyspany, wyłącz tryb drzemki, wstań, wykonaj poranną gimnastykę, zjedz pożywne
śniadanie…
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)