niedziela, 30 sierpnia 2015

Deszcz

Wtedy zaczął padać deszcz. Ciężkie, ołowiane krople opadały na płyty chodnika pozbawione rytmu, niedbale, bez planu, bez pomysłu. Po prostu leciały, na łeb na szyję, na spotkanie z betonem. Nagle pierwsza ryba grzmotnęła tuż obok jej stopy, z głuchym plaskiem, jak karp ogłuszany na święta. Śledź? Płotka? Czy może… druga! Druga ryba rozwaliła się nieopodal pierwszej. Siła uderzenia niemal oderwała jej głowę. To na pewno pstrąg potokowy, pomyślała, tylko jeszcze młody, nieduży. Przytuliła się do niego, ale nawet tego nie poczuł. Podziwiał kolejne rybie ciała spadające na ulicę w imię niepojętego przeznaczenia. Jedna wpadła wprost do kosza na śmieci, inna ześlizgnęła po wiacie przystankowej na trawnik, wreszcie któraś trafiła go w ramię. Nawet nie boli, pomyślał, podczas gdy kolejne ryby spadały i rozpadały się wokół nich, a ich wnętrzności rozpływały leniwie na wszystkie strony, obojętne i prozaiczne. Pocałuj mnie, wyszeptała mu prosto do ucha, pocałuj teraz. Przy akompaniamencie kolejnych plaśnięć powoli odwrócił głowę w jej stronę i nieco niezdarne uniósł wskazującym palcem podbródek. Kolejna sola rozbiła się prostopadle do krawężnika, gdy jego nabrzmiałe usta łapczywie chwyciły jej wargi. Kolejna szprotka wpadła do studzienki kanalizacyjnej, gdy jej naprężony język wpełzł nieśmiało w jego usta. Nic już nie mogło przerwać uniesienia dwojga kochanków. Kolejne ryby spadały wokół, niektóre bardzo blisko, a niektóre wprost na nich. Tramwaj buczał i piszczał, plując śrubkami w zdezorientowanych przechodniów. Latarnie szumiały gwałtownie, trzepocąc nerwowo skrzydłami.  Na niebie pojawiły się dwa słońca, ale deszcz i ryby padały dalej, choć nieco jakby lżej. Ich jelita, stworzone na podobieństwo Boga i dżdżownic, spływały rynsztokami radośnie, jak dzieci na wakacjach, jak dorośli, gdy są potwornie pijani. Oni sczepiali się coraz mocniej, coraz bardziej. Najpierw ich twarze stopiły się w jedną masę, czoła połączyły i wypluły z siebie czaszki, by zrobić miejsce spragnionym pieszczot mózgom. Jej ręce wrastały miarowo w jego plecy, po kolei, dłonie, łokcie, ramiona, obojczyki. Nogi splecione w ciasny warkocz zlewały się w jedno, jak plastelina zostawiona na rozgrzanym blacie. Wreszcie bezkształtna, różowawa masa zaczęła wsiąkać w asfalt, który ugiął się i zapadł. Wyrwa poszerzała się błyskawicznie, wchłaniała chodnik, drzewa, samochody, ludzi, domy, miasta i w końcu całą resztę. Wtedy ostatnia ryba wpadła prosto w ów otwór tajemny, a potem przestało padać.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Jeszcze jeden taki dzień

A może tak mógłbym przeżyć sobie jeden dzień, jak kiedyś? Na przykład gdy miałem, powiedzmy, trzynaście lat, gdy wakacje trwały dwa miesiące, a z punktu widzenia ZUS-u i skarbówki właściwie nie istniałem?
Wstaję o dziewiątej. Nie za wcześnie, ale i nie za późno – w końcu nie muszę odsypiać tygodnia intensywnej pracy albo ciężkiej imprezy. Na śniadanie jem kiełbasę na ciepło z musztardą – oczywiście przygotowaną przez mamę. Ścielę łóżko, myję zęby i inne takie. Jest ładna pogoda, więc koniecznie trzeba wyjść na gałę! Dzwonię (z telefonu stacjonarnego) do dwóch, trzech kumpli – za piętnaście minut na rogu. Nikt nie dodaje, że na rogu Żelaznej i Ogrodowej, to przecież oczywiste! Biorę pod pachę obdartą z połowy łat piłkę i pędzę w dół schodami. Chłopaki już są. Idziemy po jeszcze jednego, mieszka naprzeciwko szkoły. „Rafaaaaał!” – drzemy ryje na całą ulicę. W oknie pojawia się blond czupryna, zaraz schodzi. Teraz pytanie – idziemy na podstawówkę, czy na technikum? Wybieramy pierwszą opcję – czujemy się tam bardziej jak u siebie, no i akurat jest wolne, a na technikum pewnie już ktoś gra. Nie ma nas za wielu, gramy do jednej bramki, najpierw w jedno podanie, potem po prostu w „akcje”. Pada kilka ładnych goli, udaje mi się strzelić lewą nogą i dwie z główki. Na bramce też mi nawet wychodzi. Dobra, panowie, przerwa. Trzeba skołować coś do picia. Robimy zrzutę z tego, co jakimś trafem znalazło się w naszych kieszeniach. W sumie złoty osiemdziesiąt. Kupujemy dwulitrową oranżadę w okolicznym, zaprzyjaźnionym spożywczaku. Często kupujemy tam proste lody owocowe za sześćdziesiąt groszy, albo małe paczki czipsów, dziś jednak tylko picie. Trochę już nam się nie chce grać, postanowiliśmy poszwendać się po okolicy. Zaglądamy na Wronią, w ziejącą stęchlizną bramę kamienicy, potem na Chłodną i Grzybowską, mijamy browary, dochodzimy do Żelaznej i zawracamy, maszerujemy do Solidarności, potem w lewo i w podwórza. Przy okazji można zahaczyć o dwie koleżanki, ale jedna jest jeszcze na wakacjach, a druga akurat nie może wyjść. Zbliża się druga, trzeba wracać na obiad. Mama już czeka ze schabowym i gotowaną marchewką, na dwójce zaczyna się „Familiada”. Potem sjesta, rysuję sobie w zeszycie wyimaginowane twarze, a potem mapkę niewielkiego miasteczka, które może gdzieś tam sobie istnieje. Chyba poczytam, mam nową część przygód Trzech Detektywów. Początek zapowiada niezłą historię. Zaczytany tracę poczucie czasu, gdy nagle słyszę, jak dzwoni domofon. Odbiera mama, ale to do mnie – któryś z chłopaków. W sumie mogę wyjść, czemu nie. Tym razem bez piłki? Spoko. Z dwoma kolejnymi spotykamy się na rogu. Idziemy na podwórza, na huśtawki i trzepak. Tam się zawsze dobrze gada na poważne tematy. Lada moment zaczniemy gimnazjum, nowa szkoła, nowi ludzie, wreszcie… nowe dziewczyny! Ciekawe, jak to będzie. W końcu postanawiamy zmienić okolicę. Idziemy do Chłodnej, mijamy kościół i wchodzimy na górkę na terenie Ogródka Jordanowskiego. Obok bawi się grupka ośmio-, może dziesięciolatków. Gówniarze, nie zawracamy sobie nimi głowy. Jesteśmy nastolatkami, to poważny wiek. Fajnie się siedzi, ale pomarańczowiejące słońce coraz bardziej się obniża, jest już chyba po siódmej. Trzeba wracać. W telewizji akurat zaczynają się „Wiadomości”. Potem ma być niezły film. Dobrze, że mam wakacje i nie muszę iść wcześnie spać. Oglądam, faktycznie dobry, z van Dammem! No dobra, jest wpół do jedenastej. Czuję się już trochę zmęczony. Biorę prysznic, przebieram w piżamę. Chcę poczytać jeszcze o detektywach, ale oczy same mi się kleją. No nic, odkładam książkę i gaszę lampkę.
Alarm budzi mnie o szóstej czterdzieści. Wyłączam dźwięk smartfona i ciężko siadam na łóżku, przejeżdżając ręką po zarośniętych policzkach. Godzinę później wychodzę z domu, prawie zapominam zabrać laptopa. W autobusie tłok, uważam, żeby nie wygnieść koszuli. Wchodzę do biura, wpinam komputer do stacji dokującej, loguję się.

Czuję się dziwnie zmęczony. Co ja takiego wczoraj robiłem?

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Wystarczy podejść

W sumie nic prostszego – myśli Jerzy – wystarczy podejść. Wszystko może się odbyć w ramach wspólnej przestrzeni trzech metrów kwadratowych, tyle mnie więcej mieści się pod przystankową wiatą. W krokach to będzie jakieś… bardzo niewiele. Następnie się uśmiechnę , byle nie nachalnie, nie sztucznie, w połowie oczami. Potem muszę już tylko robić, jak napisali w instrukcji: otworzyć aparat gębowy, wprowadzić struny głosowe w drgania i wydobyć z siebie w miarę uporządkowaną logicznie i rytmicznie sekwencję dźwięków. To nic nie kosztuje. Nie trzeba odprowadzać składki do ZUS ani rozliczać się z fiskusem, bank nie ściągnie mi prowizji z karty, a operator komórkowy nie doliczy do faktury. Cały wysiłek leży w nogach, żuchwie i krtani. Przecież nie muszę zaczynać od pytań o kondycję świata. Nie muszę deklamować inwokacji „Iliady” ani żonglować cytatami z „Wesela”. Na początek może zwykłe „cześć”? Czy zbyt formalnie? Nie, przecież jesteśmy młodzi, teraz świat jest bardzo bezpośredni. Ale co potem? Ja zagaję uprzejmym „cześć”, ona –  pozwolę sobie na śmiałe założenie – odpowie, po czym znowu będzie moja kolej. A wtedy wypada już powiedzieć coś więcej. Okej, Jerzy, tylko spokojnie, tylko spokojnie. Ułóż sobie kilka zdań na początek, choćby ze trzy albo cztery, na jakiś prosty temat. Na zachodzie small talk to podstawa, tam small talkiem załatwię się grube biznesy. A to przecież takie banalne, każdy potrafi. Pogoda? Może być, chociaż teraz wszyscy o tej pogodzie, że fala upałów, że dawno tak nie było, że klimat się ociepla. Nie, jednak nie. Może bardziej skojarzeniowo: przystanek, autobus, remonty dróg? O tym, że ciągle coś remontują, że nie ma jak dojechać, że komunikacja się spóźnia. Nie, wyjdę tylko na nudziarza i zrzędę. Wysil się, Jerzy, wymyśl coś lepszego. Może coś o niej, że ładnie wygląda w tej sukience, że chyba dobierała pod kolor oczu. Tylko co, jeśli mnie weźmie za napalonego zboczeńca? Bezpieczniej nie zaczynać ad personam. Trzeba poszukać innego tematu. O czym by tu… No cholera! Myśl, Jerzy, myśl! A może po prostu… Nie, to też bez sensu. Tylko bym się wygłupił. Muszę się bardziej postarać. No więc…

Chyba coś jedzie. Na szczęście nie mój, nieważne. Dobra, o czym to ja myślałem. Aha, mógłbym spróbować tak zwyczajnie, zapytać czy… Ej, zaraz. Czy ona zamierza wsiąść do tego autobusu? Chyba tak, podchodzi do krawężnika, pojazd już wjeżdża w zatoczkę. No i nie wiem, podbiec i zapytać o numer telefonu? To trochę grubiańskie, ale może spróbuję? Ale nie, za późno. Drzwi się otwarły, właśnie wsiada. Wskoczyć za nią? Tylko co wtedy powiem? Że w ostatniej chwili znalazłem się w tym autobusie i jadę na pałę, bo bardzo mi się spodobała? Nie, to  głupie. Zresztą drzwi już się zamykają. Kierowca sprawdza lusterka, widać jak skręca kierownicą w lewo. Ona siada przy oknie, spogląda na przystanek. Spojrzała na mnie, dostrzegła mnie – zauważa nagle Jerzy, gdy autobus powoli włącza się do ruchu. Zresztą to i tak bez znaczenie. Całe to kombinowanie było bez sensu. Przecież i tak bym nie podszedł.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Muza gra

Najważniejsze, że muzyka gra. Błogosławieństwo internetu – mogę włączyć cokolwiek i leci. Stare hity albo współczesne głupoty – tak naprawdę jest mi wszystko jedno, byle zabijało ciszę, byle tłumiło te wszystkie bezmyślne myśli. Jadę autobusem – nieważne. Mam smartfona, jest tak bardzo smart, że myśli za mnie, puszczam muzę, cokolwiek, byle szybciej zleciało. Jedzie fajny numer, znam to z radia. Najlepsze kawałki to te, które już gdzieś kiedyś słyszałem. Bo z nowymi bywa różnie, czasem trafi się niezły, ale zazwyczaj… okazuje się, że te stare były lepsze.
Teraz mogę robić cokolwiek. Przeglądać, skrolować, bukmarkować, szerować, lajkować, disować  hejtować, mogę o tym zatłitować, wrzucić na insta, albo posłać ziomkom snapa. Jestem panem nowej rzeczywistości, samozwańczym Dymitrem wirtualu, który może dowolnie przymierzać dziesiątki wariantów czapek monomacha, aż wreszcie ktoś da mu na którąś porządny discount. Mam pod ręką power and play, a także forward, rewind i eject – jestem demiurgiem dźwiękowej czasoprzestrzeni, zaklinaczem wiolinowego, nieuchwytnego tu i teraz.
Każdy może zostać kompozytorem, każdy może zostać didżejem, albo puszczaczem przebojów. Zabawę definiują hity; przede wszystkim te bieżące, sygnowane przez główne stacje radiowe. Jeśli jeżozwierz zrzyga się na żywo na antenie Radia Zet, to za dwa tygodnie będzie numerem jeden w Empiku, z singlem, którego nigdy nie nagrał, z wizją artystyczną, której nigdy nie miał, z artworkiem, który jakiś student wymyślił po godzinach za dziewięć pięćdziesiąt brutto.
Zresztą, to bez znaczenia. Wszyscy pragniemy zostać gwiazdami rocka, mieć elektryczne gitary i móc wywrzaskiwać wulgaryzmy w stronę wielotysięcznych tłumów, które będą nam za to biły brawa swymi spoconymi łapskami. A u szczytu kariery chcielibyśmy nagrać przesmutną balladę o kokainie, seksie i drewnianym domku nad rzeczką, w którym wydarzyło się wszystko to, o czym kiedyś baliśmy się marzyć. Nieważne. Z kariery rockmana została tylko stara gitara z pozrywanymi strunami. Zostało wspomnienie fałszywych akordów akompaniujących kiełbasie na patyku, gdy komary kąsały po kostkach, a nietrzeźwi koledzy gasili ognisko strumieniem piwnego moczu.
Wszystko jest smart. Jutub w sposób smart wybiera dla mnie kolejne numery. Sam je puszcza, nic nie muszę klikać. Wie najlepiej, co mi się teraz spodoba, trochę się w końcu znamy. Z konta na jutubie niejeden rodzic mógłby wreszcie poznać własne dziecko. Gdyby oczywiście chciał, czasem lepiej nie wiedzieć z kim właściwie mieszka się pod jednym dachem. Dzisiejsi nastolatkowie są mikrojutubami, mają swoje kanały, rzeczy ulubione i nielubiane, subskrybentów codzienności, komentarze (w tym hejt, co hejt musi być wszędzie, frajerzy!), a wszystko w zdigitalizowanej paczce, żeby starym było trudniej.

Muzyka dalej gra, niewolna od paradoksów, z jednej strony zapętlona jak własne myśli, jak kroki pijanego, z drugiej prosta jak zakupy w dyskoncie. Kiedyś kończyła się płyta, igła wypadała z rowka, adapter milkł a wokół zalegała cisza. Dziś można puścić muzę, ktoś w tym czasie urodzi się, dojrzeje, umrze i zgnije, automat i tak włączy następny kawałek.  

czwartek, 6 sierpnia 2015

Pasmo Jaworzyny

Nowy Sącz o godzinie piątej dwadzieścia nie jest światową stolicą spotkań w plenerze, to nie Bulwary Wiślane w Warszawie. Niemal niezauważony przez tutejszych przemknąłem na przedmieścia podążając zielonym szlakiem. Okazało się, że centrum miasta dzieli od gór (tych bez asfaltu, zgrabnych domków i słupów wysokiego napięcia) całkiem spora odległość. Szczęśliwie, droga oferuje sporo atrakcji: dzikie koty, ujadające psy próbujące przesadzić ogrodzenie, by pożreć żywcem przypadkowego turystę, wreszcie krowy, niewydojone i muczące. Kto w ogóle wymyślił, że kogut zwiastuje poranek? Czemu nie rycząca krowa?
Po kilku latach spędzonych niemalże tylko w Tatrach, Beskidy zaskakują na wiele sposobów. Jest łagodnie, nieskaliście, bez przepaści, bez wysokich stopni, bez ludzi… To ostatnie zaskakuje najbardziej. Dochodząc do Hali Łabowskiej spotkałem trzy grupki turystów: czterech gości biwakujących na szlaku, dwoje studentów (jeśli nie licealistów) i małżeństwo po czterdziestce. Poza tym kilkunastu autochtonów obojga płci zbierających jagody. Oto frekwencja w słoneczną sobotę letniego weekendu na głównym szlaku w Beskidzie Sądeckim! Przez dwie godziny! Tyle co na trzech metrach kwadratowych nad Morskim Okiem o dwunastej w południe!
Schronisko na Hali Łabowskiej ugościło mnie tym, co miało najlepszego: parzoną kawą, naleśnikami z jagodami (doprawdy zajebistymi!) i zimnym piwem. Przesiedziałem tam ponad godzinę, tak bardzo nie chciało mi się donikąd spieszyć. W końcu ruszyłem w dalszą drogę, przyjemnym duktem na Runka i na Jaworzynę Krynicką.
Jaworzyna, jak przystało na górę, na którą poprowadzono kolejkę linową, przywitała mnie zasiedziałym w okolicznych ośmiu knajpach tłumem. Byłem na to gotowy. Od dawna wszak wiadomo, że kolejki linowe generują ogromny ruch (wersja dla korporacjuszy: traffic). Ponoć Lucyfer osobiście zarządził budowę podobnej kolejki do piekła. Jak donoszą media, konstrukcja ta, pomimo nowoczesnej technologii i rekordowej przepustowości, nie zawsze nadąża za popytem.
Zejście z Jaworzyny do Krynicy przysporzyło mi pewnych trudności orientacyjnych. Szczęśliwie udało mi się jednak nie przegapić Diabelskiego Kamienia. Z miejscem tym wiążą się pewne legendy. Najpopularniejsza mówi o mezaliansie, jaki narodził się między pewnym rycerzem z Muszyny a ubogą pastereczką, o cudownym źródle, którym owa pasterka obmyła poważne rany swego kochanka, i o czarcie, który z samiuśkich Tatr niósł kawał głazu, by zakryć cudowne źródełko, i który ów głaz tuż przed osiągnięciem celu upuścił (i jak tu się bać piekła, skoro diabeł taka gapa?). Ja najgorliwiej wierzę natomiast w inną przypowieść, mianowicie w tę, wedle której kretyn, który zabazgrał skałę sprejem, będzie w ramach pokuty siedem lat chorował na dezynterię, a potem zostanie impotentem.
Ale oto już widzę dachy krynickich pensjonatów, już czuję aromat miejscowej pijalni z wodą „Zuber” na czele. Kuracjusze spacerują leniwie po centralnym deptaku, miejskie ptactwo biega za nimi w poszukiwaniu resztek ludzkiego żarcia, gołębiej manny z plecaka albo torebki. Muszla koncertowa stoi pusta, ale na banerach obok Jan Kiepura – niezmiennie od dziewięćdziesięciu lat. 
To koniec mojej wycieczki, zaraz podjedzie pekaes i powiezie mnie z powrotem na niziny. Główny Szlak Beskidzki biegnie natomiast dalej, na Huzary, Mochnaczkę, na Beskid Niski i wreszcie w Bieszczady. W głowie zaś rodzi się szalona myśl: a gdyby tak to wszystko naraz…

wtorek, 4 sierpnia 2015

schemat

…zgaś lampkę, zaśnij,

obudź się wyspany, wyłącz tryb drzemki, wstań, wykonaj poranną gimnastykę, zjedz pożywne śniadanie, pełnoziarniste pieczywo, dużo węglowodanów, jakiś owoc albo jogurt, wyjdź z dom punktualnie, nie stój w korku, nie przepychaj się w komunikacji miejskiej, nie krzycz na współpasażerów, dojedź na czas, dojedź przed czasem, zrób sobie lekką kawę, sprawdź pocztę, przejrzyj kalendarz na dzisiaj, bądź punktualny, idź na spotkanie, trzymaj się agendy, dopuszczaj innych do głosu, wyciągnijcie wnioski i spiszcie minutki, zakończ o czasie, nie spóźnij się na kolejne, miej czas na papierkową robotę, odpisz na miale, odpowiedz na telefony, zjedz owoc, spotkaj się z przełożonym, poświęć czas podwładnym, zjedz lunch, w pokoju, powoli, zdrowy, nietłusty, niech tam będą warzywa, popij wodą mineralną, porozmawiaj ze współpracownikami, bądź miły, zadawaj pytania, nie wychodź na papierosa, odpisz na maile, odpowiedz na telefony, potwierdź spotkania (jeśli możesz w nich uczestniczyć), odrzuć spotkania (jeśli nie możesz), domknij bieżące sprawy, pożegnaj się z zespołem, bądź miły, nie stój w korku, nie przepychaj się w komunikacji miejskiej, nie krzycz na współpasażerów, z uśmiechem powitaj żonę, powiedz że pięknie wygląda, uściskaj dzieci, zapytaj co w szkole, pogłaszcz psa, zjedz banana albo zbożowy batonik, przebierz się, idź pobiegać, nie przesadź, zrób zakupy, pamiętaj o zbożowych batonikach dla dzieci, i dla siebie, i o kremie na noc dla żony, weź sobie zimne piwko, ale tylko jedno!, z uśmiechem powitaj żonę, weź prysznic, sprzątnij kocią kuwetę, umyj ręce, zjedz kolację, z żoną i dziećmi, powiedz że bardzo ci smakuje, ucałuj żonę, pobaw się z dziećmi, ułóż je do snu, sprawdź pocztę na służbowym telefonie, wypij piwko, obejrzyj serial, przytul się do żony, umyj zęby, połóż się do łóżka, poczytaj książkę przed snem, pocałuj żonę, odbądźcie stosunek seksualny, powiedz żonie że ją kochasz, zgaś lampkę, zaśnij,

obudź się wyspany, wyłącz tryb drzemki, wstań, wykonaj poranną gimnastykę, zjedz pożywne śniadanie…