Najważniejsze,
że muzyka gra. Błogosławieństwo internetu – mogę włączyć cokolwiek i leci.
Stare hity albo współczesne głupoty – tak naprawdę jest mi wszystko jedno, byle
zabijało ciszę, byle tłumiło te wszystkie bezmyślne myśli. Jadę autobusem –
nieważne. Mam smartfona, jest tak bardzo smart, że myśli za mnie, puszczam
muzę, cokolwiek, byle szybciej zleciało. Jedzie fajny numer, znam to z radia.
Najlepsze kawałki to te, które już gdzieś kiedyś słyszałem. Bo z nowymi bywa
różnie, czasem trafi się niezły, ale zazwyczaj… okazuje się, że te stare były
lepsze.
Teraz mogę robić
cokolwiek. Przeglądać, skrolować, bukmarkować, szerować, lajkować, disować hejtować, mogę o tym zatłitować, wrzucić na
insta, albo posłać ziomkom snapa. Jestem panem nowej rzeczywistości,
samozwańczym Dymitrem wirtualu, który może dowolnie przymierzać dziesiątki
wariantów czapek monomacha, aż wreszcie ktoś da mu na którąś porządny discount.
Mam pod ręką power and play, a także forward, rewind i eject – jestem
demiurgiem dźwiękowej czasoprzestrzeni, zaklinaczem wiolinowego, nieuchwytnego
tu i teraz.
Każdy może
zostać kompozytorem, każdy może zostać didżejem, albo puszczaczem przebojów.
Zabawę definiują hity; przede wszystkim te bieżące, sygnowane przez główne
stacje radiowe. Jeśli jeżozwierz zrzyga się na żywo na antenie Radia Zet, to za
dwa tygodnie będzie numerem jeden w Empiku, z singlem, którego nigdy nie
nagrał, z wizją artystyczną, której nigdy nie miał, z artworkiem, który jakiś
student wymyślił po godzinach za dziewięć pięćdziesiąt brutto.
Zresztą, to
bez znaczenia. Wszyscy pragniemy zostać gwiazdami rocka, mieć elektryczne
gitary i móc wywrzaskiwać wulgaryzmy w stronę wielotysięcznych tłumów, które
będą nam za to biły brawa swymi spoconymi łapskami. A u szczytu kariery
chcielibyśmy nagrać przesmutną balladę o kokainie, seksie i drewnianym domku
nad rzeczką, w którym wydarzyło się wszystko to, o czym kiedyś baliśmy się
marzyć. Nieważne. Z kariery rockmana została tylko stara gitara z pozrywanymi
strunami. Zostało wspomnienie fałszywych akordów akompaniujących kiełbasie na
patyku, gdy komary kąsały po kostkach, a nietrzeźwi koledzy gasili ognisko strumieniem
piwnego moczu.
Wszystko
jest smart. Jutub w sposób smart wybiera dla mnie kolejne numery. Sam je
puszcza, nic nie muszę klikać. Wie najlepiej, co mi się teraz spodoba, trochę
się w końcu znamy. Z konta na jutubie niejeden rodzic mógłby wreszcie poznać
własne dziecko. Gdyby oczywiście chciał, czasem lepiej nie wiedzieć z kim właściwie
mieszka się pod jednym dachem. Dzisiejsi nastolatkowie są mikrojutubami, mają
swoje kanały, rzeczy ulubione i nielubiane, subskrybentów codzienności,
komentarze (w tym hejt, co hejt musi być wszędzie, frajerzy!), a wszystko w
zdigitalizowanej paczce, żeby starym było trudniej.
Muzyka dalej
gra, niewolna od paradoksów, z jednej strony zapętlona jak własne myśli, jak
kroki pijanego, z drugiej prosta jak zakupy w dyskoncie. Kiedyś kończyła się
płyta, igła wypadała z rowka, adapter milkł a wokół zalegała cisza. Dziś można
puścić muzę, ktoś w tym czasie urodzi się, dojrzeje, umrze i zgnije, automat i
tak włączy następny kawałek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz