Nowy Sącz o
godzinie piątej dwadzieścia nie jest światową stolicą spotkań w plenerze, to
nie Bulwary Wiślane w Warszawie. Niemal niezauważony przez tutejszych
przemknąłem na przedmieścia podążając zielonym szlakiem. Okazało się, że
centrum miasta dzieli od gór (tych bez asfaltu, zgrabnych domków i słupów
wysokiego napięcia) całkiem spora odległość. Szczęśliwie, droga oferuje sporo
atrakcji: dzikie koty, ujadające psy próbujące przesadzić ogrodzenie, by pożreć
żywcem przypadkowego turystę, wreszcie krowy, niewydojone i muczące. Kto w
ogóle wymyślił, że kogut zwiastuje poranek? Czemu nie rycząca krowa?
Po kilku
latach spędzonych niemalże tylko w Tatrach, Beskidy zaskakują na wiele
sposobów. Jest łagodnie, nieskaliście, bez przepaści, bez wysokich stopni, bez
ludzi… To ostatnie zaskakuje najbardziej. Dochodząc do Hali Łabowskiej
spotkałem trzy grupki turystów: czterech gości biwakujących na szlaku, dwoje
studentów (jeśli nie licealistów) i małżeństwo po czterdziestce. Poza tym
kilkunastu autochtonów obojga płci zbierających jagody. Oto frekwencja w
słoneczną sobotę letniego weekendu na głównym szlaku w Beskidzie Sądeckim! Przez
dwie godziny! Tyle co na trzech metrach kwadratowych nad Morskim Okiem o dwunastej w południe!
Schronisko
na Hali Łabowskiej ugościło mnie tym, co miało najlepszego: parzoną kawą,
naleśnikami z jagodami (doprawdy zajebistymi!) i zimnym piwem. Przesiedziałem
tam ponad godzinę, tak bardzo nie chciało mi się donikąd spieszyć. W końcu
ruszyłem w dalszą drogę, przyjemnym duktem na Runka i na Jaworzynę Krynicką.
Jaworzyna,
jak przystało na górę, na którą poprowadzono kolejkę linową, przywitała mnie
zasiedziałym w okolicznych ośmiu knajpach tłumem. Byłem na to gotowy. Od dawna
wszak wiadomo, że kolejki linowe generują ogromny ruch (wersja dla
korporacjuszy: traffic). Ponoć
Lucyfer osobiście zarządził budowę podobnej kolejki do piekła. Jak donoszą media, konstrukcja ta, pomimo nowoczesnej technologii i rekordowej przepustowości, nie
zawsze nadąża za popytem.
Zejście z
Jaworzyny do Krynicy przysporzyło mi pewnych trudności orientacyjnych.
Szczęśliwie udało mi się jednak nie przegapić Diabelskiego Kamienia. Z miejscem
tym wiążą się pewne legendy. Najpopularniejsza mówi o mezaliansie, jaki
narodził się między pewnym rycerzem z Muszyny a ubogą pastereczką, o cudownym
źródle, którym owa pasterka obmyła poważne rany swego kochanka, i o czarcie,
który z samiuśkich Tatr niósł kawał głazu, by zakryć cudowne źródełko, i który
ów głaz tuż przed osiągnięciem celu upuścił (i jak tu się bać piekła, skoro
diabeł taka gapa?). Ja najgorliwiej wierzę natomiast w inną przypowieść,
mianowicie w tę, wedle której kretyn, który zabazgrał skałę sprejem, będzie w
ramach pokuty siedem lat chorował na dezynterię, a potem zostanie impotentem.
Ale oto już
widzę dachy krynickich pensjonatów, już czuję aromat miejscowej pijalni z wodą „Zuber”
na czele. Kuracjusze spacerują leniwie po centralnym deptaku, miejskie ptactwo
biega za nimi w poszukiwaniu resztek ludzkiego żarcia, gołębiej manny z plecaka
albo torebki. Muszla koncertowa stoi pusta, ale na banerach obok Jan Kiepura – niezmiennie
od dziewięćdziesięciu lat.
To koniec mojej wycieczki, zaraz podjedzie pekaes i
powiezie mnie z powrotem na niziny. Główny Szlak Beskidzki biegnie natomiast dalej,
na Huzary, Mochnaczkę, na Beskid Niski i wreszcie w Bieszczady. W głowie zaś rodzi
się szalona myśl: a gdyby tak to wszystko naraz…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz