czwartek, 6 sierpnia 2015

Pasmo Jaworzyny

Nowy Sącz o godzinie piątej dwadzieścia nie jest światową stolicą spotkań w plenerze, to nie Bulwary Wiślane w Warszawie. Niemal niezauważony przez tutejszych przemknąłem na przedmieścia podążając zielonym szlakiem. Okazało się, że centrum miasta dzieli od gór (tych bez asfaltu, zgrabnych domków i słupów wysokiego napięcia) całkiem spora odległość. Szczęśliwie, droga oferuje sporo atrakcji: dzikie koty, ujadające psy próbujące przesadzić ogrodzenie, by pożreć żywcem przypadkowego turystę, wreszcie krowy, niewydojone i muczące. Kto w ogóle wymyślił, że kogut zwiastuje poranek? Czemu nie rycząca krowa?
Po kilku latach spędzonych niemalże tylko w Tatrach, Beskidy zaskakują na wiele sposobów. Jest łagodnie, nieskaliście, bez przepaści, bez wysokich stopni, bez ludzi… To ostatnie zaskakuje najbardziej. Dochodząc do Hali Łabowskiej spotkałem trzy grupki turystów: czterech gości biwakujących na szlaku, dwoje studentów (jeśli nie licealistów) i małżeństwo po czterdziestce. Poza tym kilkunastu autochtonów obojga płci zbierających jagody. Oto frekwencja w słoneczną sobotę letniego weekendu na głównym szlaku w Beskidzie Sądeckim! Przez dwie godziny! Tyle co na trzech metrach kwadratowych nad Morskim Okiem o dwunastej w południe!
Schronisko na Hali Łabowskiej ugościło mnie tym, co miało najlepszego: parzoną kawą, naleśnikami z jagodami (doprawdy zajebistymi!) i zimnym piwem. Przesiedziałem tam ponad godzinę, tak bardzo nie chciało mi się donikąd spieszyć. W końcu ruszyłem w dalszą drogę, przyjemnym duktem na Runka i na Jaworzynę Krynicką.
Jaworzyna, jak przystało na górę, na którą poprowadzono kolejkę linową, przywitała mnie zasiedziałym w okolicznych ośmiu knajpach tłumem. Byłem na to gotowy. Od dawna wszak wiadomo, że kolejki linowe generują ogromny ruch (wersja dla korporacjuszy: traffic). Ponoć Lucyfer osobiście zarządził budowę podobnej kolejki do piekła. Jak donoszą media, konstrukcja ta, pomimo nowoczesnej technologii i rekordowej przepustowości, nie zawsze nadąża za popytem.
Zejście z Jaworzyny do Krynicy przysporzyło mi pewnych trudności orientacyjnych. Szczęśliwie udało mi się jednak nie przegapić Diabelskiego Kamienia. Z miejscem tym wiążą się pewne legendy. Najpopularniejsza mówi o mezaliansie, jaki narodził się między pewnym rycerzem z Muszyny a ubogą pastereczką, o cudownym źródle, którym owa pasterka obmyła poważne rany swego kochanka, i o czarcie, który z samiuśkich Tatr niósł kawał głazu, by zakryć cudowne źródełko, i który ów głaz tuż przed osiągnięciem celu upuścił (i jak tu się bać piekła, skoro diabeł taka gapa?). Ja najgorliwiej wierzę natomiast w inną przypowieść, mianowicie w tę, wedle której kretyn, który zabazgrał skałę sprejem, będzie w ramach pokuty siedem lat chorował na dezynterię, a potem zostanie impotentem.
Ale oto już widzę dachy krynickich pensjonatów, już czuję aromat miejscowej pijalni z wodą „Zuber” na czele. Kuracjusze spacerują leniwie po centralnym deptaku, miejskie ptactwo biega za nimi w poszukiwaniu resztek ludzkiego żarcia, gołębiej manny z plecaka albo torebki. Muszla koncertowa stoi pusta, ale na banerach obok Jan Kiepura – niezmiennie od dziewięćdziesięciu lat. 
To koniec mojej wycieczki, zaraz podjedzie pekaes i powiezie mnie z powrotem na niziny. Główny Szlak Beskidzki biegnie natomiast dalej, na Huzary, Mochnaczkę, na Beskid Niski i wreszcie w Bieszczady. W głowie zaś rodzi się szalona myśl: a gdyby tak to wszystko naraz…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz