- Jakoś tak samo wyszło… - wystękał Rafał zbliżając usta do
kubka. Kubek przyjemnie parzył w dłonie a aromat rosołku obiecywał, że zaraz będzie
lepiej. Odrobinę lepiej.
- Samo! Jak zwykle samo, jak co roku
samo! – głos Edyty zdradzał, że złość powoli mijała. – Jak co roku: małe spotkanie,
taka wigilia klasowa po latach, dwa, góra trzy piwka, jakaś przekąska. Przed
jedenastą się skończy, bo już nikt tyle nie chce siedzieć, wszyscy pędzą do
domów, każdy ma swoje sprawy…
Rafał nie
komentował. To jeszcze nie był moment na jego komentarze. Spierzchniętą wargą
sprawdzał, czy temperatura rosołu pozwala na pierwszy, ostrożny łyk.
- A potem
kończy się jak zwykle! Łomot na klatce schodowej o czwartej nad ranem, kwadrans
morderczej walki z zamkiem w drzwiach wejściowych, szczęśliwie w tym roku nie
zakończonej złamanym kluczem, i śmierdzące mieszaniną alkoholu, papierosów i psiego
gówna zwłoki na wykładzinie w przedpokoju!
Wziął ostrożny,
mały łyczek. Rosół wciąż parzył, ale było to na swój sposób przyjemne…
- Może byś mi w
końcu wytłumaczył, jak to się dzieje. Jaki proces, tajemniczy, niezwykły, może
wręcz magiczny, stoi za tym, że tak to się kończy? Jak to jest, że świąteczne
spotkanie z koleżkami z ogólniaka co roku kończy się koszmarną libacją?
Rafał powoli odstawił kubek z
rosołem na stół. Powoli, bo wciąż drżała mu ręka i nie chciał narozlewać. Czuł,
jak kilka drobnych łyków, ledwie siorbnięć, działa cuda. Ciepło rozlewało się w
dół tułowia, powieki ciążyły znacznie mniej a łomotanie pod czaszką stało się
jakby przytłumione. Wziął głębszy oddech i przejechał językiem po górnej
wardze. Uznał, że jest już na siłach, aby sklecić chociaż kilka zdań.
- Edyta, ja
naprawdę nie wiem, no ten… jak to się stało. No nie patrz tak już, przecież tego
nie planowaliśmy. Spotkaliśmy się o ósmej w tej knajpie, no, wiesz w której.
Zamówiliśmy po piwku, jakieś przekąski, takie, wiesz, tłustsze… Żeby to piwko
jakoś lepiej tak…
- Żeby był podkład
pod więcej piwka, co? Nie planowali, ale się przygotowywali, gamonie! No dobra
i co dalej?
- No więc,
siedzieliśmy sobie, gadaliśmy, pośmialiśmy ze starych przygód. Wiesz, jak to
jest, jak człowiek starych kumpli spotyka. Wypiliśmy tak po trzy piwka. Zrobiła
się jedenasta a tę knajpę, wiesz, o jedenastej zamykają. Więc zebraliśmy się,
wyszliśmy. Już się mieliśmy żegnać w sumie, rozejść do domów…
- Wojtek?
- Co Wojtek?
- To Wojtek
wpadł na pomysł, żebyście jeszcze gdzieś poszli? A ty, Marcin, Kuba i Sławek
uznaliście, że czemu nie? Tak rzadko się przecież widujecie, nagadać się
trzeba, co?
- Oj, Edyta… Tak,
to chyba Wojtek zaproponował, żeby jeszcze zajrzeć do baru obok. Na jednego…
- Ach, czyli w
tym momencie pojawia się wódka?
- Na jednego,
małego szocika…
Zrobił przerwę na kolejny łyk.
Temperatura rosołku nieco spadła.
- No i
weszliście na jednego małego szocika, który w jakiś tajemniczy sposób
przeciągnął się parę godzin, co? Cholernie mocny musiał być ten szocik. Trzy
piwka i kieliszek wódki a ty wyglądasz jak wigilijny karp w hipermarkecie. Albo
tak na starość skapcaniałeś, metabolizm etanolu już nie taki jak kiedyś.
- Oj, Edyta, no
wiesz… Nie skończyło się na jednym.
- Nie
skończyło? – wykrzyknęła nagle z emfazą godną aktorki z telenoweli. – Nie może
być! Wojtek zaproponował, żebyście weszli na jednego, a wy nie skończyliście na
jednym? Niesłychana historia, muszę zgłosić do Anthropological Review!
To na ilu się w takim razie skończyło, co?
Rafał
westchnął. Rosołek niebezpiecznie się kończył, zostało mniej niż pół kubka.
- No, było
kilka kolejek. A potem… Wzięliśmy butelkę, wiesz, taką zero siedem…
- No wiem, wyobraź
sobie, że wiem, jaka jest najpopularniejsza pojemność butelki wódki w tym kraju!
Na tej jednej pewnie też się nie skończyło. Bo jak jeden szocik nie mógł
pozostać jednym szocikiem, to czemu z całą butelką miało być inaczej, co?
- No nie, nie
skończyło…
- No tak,
pięciu chwatów, nieźle już zrobionych, nie mogło przecież skończyć na jednej
butelce! Co dalej, to już pewnie średnio pamiętasz?
- No tak,
średnio…
- Dobra, wystarczy.
Kończ ten rosół. W rondelku jest jeszcze trochę na dokładkę, przecież wiem, że
jeden kubek to za mało. Przecież co roku jeden kubek to za mało!
- Edyta, ja… - pierwszy
raz w trakcie tej rozmowy odważył się spojrzeć jej w oczy. – Dziękuję ci i
przepraszam.
- Dobra, dobra,
przestań robić minę jak szynszyla, która dostała suszone jabłuszko. A jak
dopijesz rosół możesz sobie ogarnąć spodnie – leżą w misce w łazience.
- Spodnie?
Jakie spodnie?
- No cóż… -
uśmiechnęła się szelmowsko. - Pies, którego gówno masz rozmazane na spodniach,
musiał być co najmniej labradorem. I chyba miał biegunkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz