środa, 4 grudnia 2013

Jerzy 2.1

- Cześć, Marek.
- Cześć, Jerzy, cześć - Marek nieznacznie skinął mi głową nie tracąc kontaktu wzrokowego z monitorem. Położyłem plecak koło szafki, powiesiłem kurtkę na wieszaku, zgarnąłem z biurka kubek z zaschniętym osadem kawy na dnie i ruszyłem w stronę pokoju socjalnego w ramach codziennej, porannej pielgrzymki. Na miejscu kilkuosobowa grupa współpielgrzymów z innych działów, skupiona wokół ekspresu dla baristów-amatorów, dzieliła się wzajemnie relacjami z weekendu, komentowała poranną, nie najlepszą pogodę oraz dodawała sobie otuchy słowami "byle do piątku". Nie miałem ochoty do nich dołączać. Weekend minął mi równie bezbarwnie, co całe dotychczasowe życie, pogoda psuła nastrój na tyle, że nie miałem ochoty o niej rozmawiać a piątek jawił się jako wydarzenie z przyszłej, jakże odległej epoki. Przywitałem się kurtuazyjnie, umyłem kubek, napełniłem go po brzegi czarną kawą i wróciłem do boksu.
Włączyłem komputer, uruchomiłem generowanie raportów. Tych samych, co w każdy poniedziałek. Poprawiłem sobie samopoczucie solidnym łykiem kawy i sprawdziłem pocztę. Trochę bzdur, przypomnienie Marka, że prosi o Raport R2 do dwunastej, nowy załącznik do przepisów BHP, z którym powinienem się zapoznać. No i oczywiście sprzedaż z minionego tygodnia - kilka tłustych, czerwonych cyfr z dopiskiem: "do realizacji budżetu pozostało już naprawdę niewiele!"
Raporty zaciągnięte, trzeba je teraz sprawdzić, ewentualnie poprawić i przesłać dalej. Dzień jak co dzień. Tydzień, jak każdy inny. Miesiąc niczym nie różniący się od poprzednich a pewnie i od przyszłych. Te same raporty, te same wskaźniki, te same procedury; jedynie wartości czasem nieznacznie się zmieniają. Tyle, jeśli chodzi o urozmaicenie. Tyle, jeśli chodzi o moją pracę. I tyle, jeśli chodzi o pracę większości z nas. Kiedyś mój ojciec pracował w fabryce. Opowiadał, że na dzień dobry podbijał na wejściu kartę zakładową, po czym montował jakieś trzpienie w dziwacznych maszynach przez tyle godzin, ile akurat wynosiła zmiana. W przerwie przegryzał kanapki, najczęściej z podwawelską, które robiła mu matka. Na koniec ponownie podbijał kartę i wracał do domu. A dziś? Moja "karta zakładowa" jest kawałkiem plastiku z elektronicznym czipem, każda "zmiana" odbywa się w tych samych godzinach a zamiast kanapek z podwawelską w przerwie konsumuję sushi. Poza tym nic się nie zmieniło.
Jest ok, numerki się zgadzają. Jeszcze tylko ostatnie dwie kolumny i raport można przesłać dalej. Teraz będzie już z górki. Oczywiście tylko do jutra, gdy dostanę nową porcję danych, nad którymi znowu będę musiał posiedzieć. Właściwie... Może to nie jest takie złe? Może to całe przychodzenie, wystukiwanie tego samego w nieskończoność, sprawdzanie tych samych wskaźników i jedzenie tego samego sushi nie jest takie złe? Przychodzę, robię swoje, wychodzę. Od ponad trzech lat wciąż to samo, powtarzam te same czynności, bardzo często mechanicznie i bez głębszego zastanowienia. Tak, jak sprzedawca na bazarze, który z łatwością odmierza w dłoni tyle kilogramów ziemniaków, ile sobie klient zażyczy.
To jest przede wszystkim proste, łatwe, nieabsorbujące a nawet niemęczące. Czy powinniśmy bronić się przed rolą małych trybików w wielkich korporacyjnych maszynach? Czy to nie wygodne pełnić funkcję małej śrubki, od której niewiele się wymaga, mało kto zwraca na nią uwagę, a jednocześnie jej płacą i nikogo nie obchodzi co robi i czym się zajmuje w czasie, gdy maszyna nie pracuje? Czy ta osławiona samorealizacji jest w ogóle czymś więcej niż pustym hasłem, za którym kryją się patentowane lenie, niespełnieni, pozbawieni talentów artyści i kryptoalkoholicy? Ludzie mówią, że praca w korpo odbiera im życia, demotywuje do działania, zabija w nich wiarę w siebie. No to ja pytam: co wam zabiera? jak was demotywuje? jak was zabija? Pytam dalej: a co chcielibyście robić, żeby was nie zabijało, nie demotywowało, żeby nic nie odbierało? Czego oczekujecie? Ludzie pragną pracy pełnej ciekawych wyzwań, kreatywnej, pasjonującej, dynamicznej, podczas gdy sami są najczęściej nudni, nieskomplikowani i flegmatyczni. Najczęściej zaś jest tak, że o tym czego chcemy, wiemy tylko tyle, że absolutnie nie jest to tym, co aktualnie mamy.

niedziela, 17 listopada 2013

Narodziny świadomości Maćka

Znalazłem się na świecie w okolicach października 1987 roku. Był to jeden z tych burzliwych okresów w dziejach ludzkości, kiedy jedno imperium chyliło się ku upadkowi, by na jego zgliszczach mogło narodzić się nowe. A trzeba pamiętać, że otworzyć oczy po raz pierwszy w takich właśnie czasach to nie byle co!
Niestety pierwsze wrażenie nie było tak wspaniałe, jak to sobie wyobrażałem. Nie widziałem więc ani żużlowego kolosa z kruszejącymi nogami i zardzewiałym sierpem wbitym w jego lewą stopę, ani tego ze stali i ropy naftowej czyhającego, by zająć miejsce poprzednika. Zamiast tego zobaczyłem salę długości około 10 metrów, w niej kilkanaście stolików i tyluż małych ludków, którzy najwyraźniej również zupełnie niedawno dostąpili zaszczytu zjawienia się na świecie. Wniosek ów, pierwszy w moim własnym życiu, nie opierał się na żadnej podstawie rozumowej - właściwości i potęga logosu miały mi zostać objawione nieco później. Opierał się na intuicji. Już wkrótce poinformowano mnie, że był on słuszny oraz że znajduję się w specjalistycznym ośrodku dla nowo przybyłych na świat. Ośrodek ów był, jak w niedługim czasie odkryłem, oddziałem potężnej instytucji, rozpowszechnionej w wielu częściach świata, mającej za zadanie przystosowywać młode osobniki do życia i wprowadzać je małymi kroczkami w labirynty świata. Instytucja ta z dawien dawna nosiła miano Żłobka…

Początki rzadko bywają łatwe. Mój również nie był. Znaleźć się nagle w jakimś przeogromnym świecie, gdzie zna się raptem dwie osoby o niepokojąco prymitywnych, jeśli chodzi o strukturę słowotwórczą, imionach, czyli „mama” i „tata” może być ciężkim doświadczeniem dla niejednego. A taki problematyczny start bynajmniej nie rokuje dobrze na przyszłość. Łatwo więc ulec zniechęceniu, co też i mnie się przytrafiło.

Mówiąc najprościej - zupełnie nie mogłem się odnaleźć w zastanej rzeczywistości. Inne ludki, które na nowy dla nich świat reagowały w podobnie alergiczny sposób, były mi zupełnie obce, choć zmuszone stawić czoła zupełnie analogicznym problemom, co podobno jest silnym czynnikiem integrującym. Po prostu w żaden sposób nie potrafiłem nawiązać z nimi kontaktu. To było szalenie ambiwalentne - z jednej strony miało się świadomość, że są tacy, jak ja, z drugiej zaś zupełnie brakowało pomysłów na interakcję. Bo co w końcu, miałem podejść i zapytać pierwszego lepszego z brzegu ludka: Witam kolegę/koleżankę, jak kolega/koleżanka odnajduje się w tym świecie, do którego kolegę/koleżankę przydzielono? Zupełnie bez sensu; wyszedłbym na bezwartościowego bubka i jeszcze bardziej pogrążyłbym swój życiowy start. Głupio byłoby strzelać sobie samobója na początku meczu. Postanowiłem więc zaczekać na okazję, zdarzenie stwarzające szanse na zawarcie pierwszej znajomości. Do tego zaś czasu należało przyjąć najbezpieczniejszą z możliwych postawę konformistyczną. Zacząłem więc ryczeć, jak i wszyscy inni ludkowie.

Tak, należy to przyznać - płacz był dosyć prymitywną formą eskapizmu. Jednocześnie trzeba jednak pamiętać, że póki co brakowało rozsądnej alternatywy. Funkcjonując w świecie zero-jedynkowym nikt nie chciał być zerem, wszyscy więc „jedynkowaliśmy” poprzez płacz; manifestowaliśmy własną obecność oraz niezadowolenie z własnego statusu, jawiącego się jako coś pośredniego między niebytem a „prawdziwym” życiem, choć nikt z nas nie rozumiał wówczas cóż ta „prawdziwość” miała oznaczać i na czym polegać. Lepiej było w naszym odczuciu wziąć udział w zbiorowym buncie inicjacyjnym niż trwać w półśnie i odwlekać moment ostatecznego rozbudzenia.
Argumentami zachęcającym do płaczu były ponadto dość liczne pożytki natury ekonomiczno-materialnej. Wystarczyło zacząć ryczeć, przybierając jednocześnie nieco dramatyczny wyraz twarzy, by zwrócić na siebie uwagę obsługi naszego ośrodka, która natychmiast spieszyła z wszelkimi formami materialnych udogodnień poczynając od ciepłego mleczka (co jednak nie przez wszystkich ludków było reflektowane) po kolorowe przedmioty o nieskomplikowanej konstrukcji i pociesznej aparycji zwane przez obsługę zabawkami. Mnie te powody w zupełności wystarczały, by zaniechać płaczu na jakiś czas, choć, jak wnikliwy czytelnik zapewne zauważył, były to bardzo płytkie i bardzo doraźne formy przyjemności. Usprawiedliwiałem się tym, że jestem dosyć nowym ludkiem i wobec takiej okoliczności mogę sobie darować głębokie zaangażowanie w proces poznawania zmysłowego, zwłaszcza, że obsługa ośrodka nie wykazywała intelektualnych zdolności do zaoferowania bardziej metafizycznego substytutu tych tak zwanych zabawek.

środa, 13 listopada 2013

Zaproszenie do Klubu 27

Drogi Maćku!

Uprzejmie przypominamy, że pozostało Ci już tylko pół roku na podjęcie decyzji o dołączeniu do Klubu 27. Po upływie tego czasu szansa na znalezienie się w naszym elitarnym gronie minie bezpowrotnie!

Klub 27 jest jedynym w swoim rodzaju klubem zrzeszającym kilkudziesięciu muzyków różnych kategorii oraz ogromne rzesze ich fanów. Trzon Klubu od przeszło stu lat stanowią utalentowani artyści, począwszy od XIX-wiecznego pianisty, kompozytora i dyrygenta, Alexandre'a Levy'ego, a na współczesnych gwiazdach rocka, popu i R&B skończywszy. O prawdziwej sile naszej organizacji stanowią jednak od lat najzagorzalsi fani, zupełnie tacy, jak Ty!

Członkostwo w Klubie 27 to przede wszystkim bezprecedensowy w historii muzyki prestiż, wynikający z możliwości wiekuistego obcowania z takimi postaciami, jak Robert Johnson, Jim Morrison czy Amy Winehouse! To również szansa współtworzenia grona najgorliwszych fanów muzyki we wszechświecie! Co więcej, tylko klubowicze mają możliwość poznania pełnych i absolutnie prawdziwych okoliczności śmierci swoich idoli oraz prześledzenia ostatnich chwil ich życia. A wszystko to z komentarzem samych zainteresowanych!

Członkostwo w Klubie jest zupełnie bezpłatne, nie wymagamy wpisowego ani regularnych składek. Wystarczy spełnić zaledwie dwa warunki:
- wypełnić, podpisać i odesłać Deklarację o Członkostwie (w załączniku),
- umrzeć nie wcześniej niż w dniu 27. urodzin, nie później jednak niż na dzień przed 28. urodzinami.
Tylko tyle potrzeba, aby zostać członkiem Klubu 27!

Co więcej, istnieje również możliwość dołączenia do niezwykle elitarnej komórki - Klubu 27 Premium - pod honorowym patronatem przewodniczącego Kurta Cobaina. Wystarczy, że śmierć, zgodna z przedstawionymi powyżej warunkami, nastąpi w wyniku aktu samobójstwa.

Przyznasz zatem, Maćku, że trudno oprzeć się wyjątkowej ofercie naszego Klubu. Nie zwlekaj zatem, wszak zostało Ci już tylko pół roku!

Z poważaniem,
Zarząd Klubu 27 
(podpisano: Brian Jones, Jimi Hendrix, Janis Joplin)

czwartek, 31 października 2013

Jerzy w tramwaju

Słuchawki nie powinny psuć się w komunikacji miejskiej. Mogę zrozumieć, że to nie jest trwały sprzęt, że szybko się zużywa i wymaga wymiany. Ale, na Boga, na któregokolwiek z Bogów, niech one nie psują się nagle, gdy tkwię w zatłoczonym tramwaju! Niech ostrzegają z jakimś wyprzedzeniem, niech pojawia się na nich termin ważności na tydzień przed jego upływem, no chociaż niech psują się w domach, gdzie można na spokojnie pogodzić się z tym faktem i mentalnie przygotować na komunikacyjny survival do czasu zakupu nowych!
Mogę sobie pomarzyć.
I tak słuchawki padły mi nagle w "siedemnastce" w okolicach Ronda ONZ. Obie naraz. Zazwyczaj najpierw umiera jedna. Druga jeszcze wówczas gra, ale asymetria dźwięku pożądanego w połączeniu z niedającym się już wyizolować szumem rzeczywistości wokół sprawiają, że słuchanie muzyki w takich warunkach momentalnie staje się dla mnie utrapieniem. Przez jakiś czas zmagam się z dwuwładzą brzmień, w końcu jednak rozsądek nakazuje się poddać. Okres wsłuchiwania się w jedno ucho daje mimo wszystko czas na mentalne przejście, pogodzenie się z awarią. Przez chwilę płyną równocześnie ciepła i zimna woda dźwięków. Kiedy jednak obie słuchawki wysiadają na raz wrzątek rozlewa się momentalnie po całym ciele. To właśnie przytrafiło się mnie.
Gwałtowna, przymusowa resocjalizacja z komunikacyjnym tłumem.
Facet, donośny baryton, w zmaganiach z mikrofonem smartfona: - mijasz ten placyk, tam są takie ławeczki brązowe, i po lewej jest ten bar, no... - łatwo poznasz jak przyjdziesz po dziesiątej, bo tam wiesz, kupa ludzi wokół jara szlugi, nieźle już nastukani, jak to w piątek, hehe... - nie, nie pamiętam, jak się ta ulica nazywa, ale trafisz, trafisz na pewno...
Druga rozmowa telefoniczna - oddajmy głos lasce o grubych udach w różowym dresie: - ale misiu, no weź to... no zrób to wreście... tyle czasu, no... - z miesiąc chyba... no ja wiem, no... ale jakoś może... no... no... - misiu, ale z Hubim możecie przecież... no ja wiem... tylko jutro to wiesz co, no wiesz... właśnie... - no wiem... no...
Baryton: - pewno znowu nie przyjdzie, się wymiga pewno, on to wiesz, do wódki to nie bardzo...
Dyskusja dwóch staruszek spod okna również, niczym antyczne fatum, dociera do mojej świadomości; słyszę, że: - papryka po sześć osiemdziesiąt, i to ładna! a nie po osiem i byle co, jak pod tym, no... - ale jabłka jakie drogie w tym roku! i w ogóle owoce... - no tak, to przez te susze, co były, i przez te ulewy jeszcze... - ale żeby aż tak? wściekli się? żeby za jabłka tyle to już naprawdę... - drożyzna wszystko, coraz drożej, ja to nie wiem jak to będzie, jak tak dalej będzie, to nic nie będzie
Matka, nieładna kobieta o zmęczonym spojrzeniu, oraz jej kilkuletnia, pulchna jak muffin córeczka: - w sobotę pójdziemy, kochanie, byłaś wczoraj to dziś może nie... - mamo, nooo! - w sobotę, córciu, czipsy ci kupiłam, dużą paczkę... - no ale mamo! - nie możemy codziennie do tego makdonalda, to może pizzę zamówię? - no dobra, ale w sobotę pójdziemy?
Staruszki: albo jajka, kochana, jajka! takie małe a on, że sześćdziesiąt groszy! złodziej... - oni wszyscy, kochana, złodzieje! i cały ten rząd i ten sejm i ten...
Nieładna Matka: - a jaką chcesz? margeritę? - może być, żeby tylko miała dużo, duuużo składników!
Baryton: - a wtedy Jacek to już wiesz, ledwo stał, narąbany w trzy dupy... - nie, w wannie to on u Gośki spał, u Gośki...
Laska w dresie: - a ze Stanem jakbyście się ten? - jeszcze nie? no to ja nie wiem... - a, misiuuu... - o kurna, telefon mi się rozten tego...
Muffin Córeczka: - a mamooo, mamoooo!
Baryton: - bo Krzysiek to nie umie pić, on zawsze tak...
Laska w dresie:- no to dajesz, misiu, tylko szybko... bo mi się ten telefon... no...
Staruszki: - za komuny tego nie było! - a dziś? a dziś?
Baryton: - no łiskacze jakieś albo dżin, nie wiem w sumie, jak zwykle pewno... - wiesz, bo mi fon chyba pada...
Nieładna Matka: - z Heloł Kiti?
Staruszki: - zamach jak nic!
Laska w dresie: - no ja nie wiem...
Baryton: - jak u Anki na grillu...
Laska w dresie: - no ja wiem...
Muffin Córeczka: - albo różowy, różowy!
Staruszki: - agenty radzieckie!
Muffin Córeczka: mamooooo!
Baryton: - no też się najebał, na żądanie potem wziął
Staruszki: - i prezydent złodziej, u Dyni na melanżu, ja nie wiem
Muffin Córeczka: - wszystko drożeje, chleb jaki drogi!
Nieładna Matka: - no ja wiem...
Laska w dresie: - i krzyż będą opluwać... - albo tanim winem... - albo z Drakularą!
emerytury nie podniosą, no ostra najebka, misiu, ja kończę, jutro ci kupię, Krzysiu tyle już nie może, cały kraj rozprzedadzą, a pójdziemy, mamooooo? nooooo! ja pierdolę! i młodzi bez pracy! i weź tam misiu, ten, złodzieje i złodzieje, no ja wiem, przy dziesiątym browarze dopiero, mamooooooooooo! zamach jak nic, ale żeby z Heloł Kity! bo już mi się telefon ten no, ty, bo mi pada bateria, albo cukier jak skoczył, u Antka akurat jakoś słabo, dobrze, z burger kinga ci wezmę, nie krzycz, no paaaaa! misiu, buziaczki! chodź, wysiadamy, kończę stary, jutro u Tomka, nara, zdrowia, zdrowia, kochana, mamooooooooooo...

piątek, 25 października 2013

Wolność słowa czyli o prawie do gadania głupot

Wolność słowa wydaje się pojęciem dość jasnym, nie wymagającym definicji. Jej granice określa zazwyczaj złota zasada: nie krzywdzić drugiego człowieka. Dopóki nie krzywdzimy możemy z grubsza mówić i pisać do woli.

W internecie wiele wypowiedzi występuje w zwulgaryzowanej, depczącej wszelkie reguły formie. Hejtowanie to już nie wolność słowa, to raczej wynikające z anonimowości i potrzeby dowartościowania własnego ego rozbójnictwo. Ten wątek pominę. Jednak również tam, gdzie wypowiedzi mieszczą się w powszechnie akceptowanych normach, wolność słowa przejawia pewne swe niedostatki.

Przede wszystkim wolność słowa to wolność gadania głupot. To niezbywalne, logicznie wynikające z podstaw demokratycznego ładu prawo do plecenia bzdur, rozsiewania kretynizmów, pieprzenia farmazonów. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że kłamstwo, o ile nie narusza praw innego człowieka i nie czyni mu krzywdy, również mieści się gdzieś na peryferiach wolności słowa. Powiem, że jestem królem Surinamu, napiszę to na fejsbuku, rozlepię plakaty na mieście i dam ogłoszenie do gazet. Wszystko w ramach wolności słowa, o ile jakiś Surinamczyk nie uzna, że moja proklamacja godzi w jego dumę narodową.

Jeśli zatem w ramach wolności słowa mogę prawić głupoty a nawet mijać się prawdą, czyniąc to ponadto publicznie, nie dziwmy się że zjawiska te występuje tak powszechnie. Stąd już bardzo blisko do manipulacji, narzędzia, które dla polityków ma wartość nie mniejszą niż piła dla stolarza. Tu występuje ciekawa zależność. W ustrojach autorytarnych mówimy: władza manipuluje społeczeństwem, w demokracjach powiemy: to jest tylko gra polityczna. Maczetę też można nazwać "przyrządem ogrodniczym".

Najsmutniejsze w tym wszystkim sprowadza się do wyświechtanego banału: demokracja to kiepski ustrój, ale lepszego nie wymyślono. Wolność słowa to ułomne rozwiązanie, ale substytutu dla niej chyba jednak próżno szukać. Skłonny zatem jestem częściowo pogodzić się z tym, że będę słuchał bzdur, czytał farmazony, że będą mnie okłamywać i mną manipulować. W zamian domagam się jednak prawa do jawnej krytyki wszystkiego, co za bzdurę, manipulację i kłamstwo uznam. Byle nie krzywdzić drugiego człowieka.

Autokomentarz. Oczywiście mam świadomość niedoskonałości określenia "krzywda drugiego człowieka", można się wszak poczuć pokrzywdzonym, bo ktoś mi powie, że moje ulubione cukierki są niesmaczne. Odwołam się tu do zdrowego rozsądku, dokładając tym samym kolejną cegiełkę do tekstu o niedoskonałościach. Owszem - krytyka, której się domagam, powinna iść w parze z racjonalnymi argumentami - tak nakazuje obyczaj. Wolność słowa pozwala jednak zrezygnować z racjonalnych argumentów. Ich użycie pozostaje zatem wyłącznie w gestii krytykującego. Niestety.



poniedziałek, 14 października 2013

I wódź nas na pokuszenie

Uwaga. Notka zawiera lokowanie produktu!

Uleganie pokusom to jeden z fundamentów istnienia a zatem, przyjmując je za istnienia formę wyjątkową, także człowieczeństwa. Uleganie pokusom nazywamy słabością woli, piętnujemy a zarazem, do pewnego stopnia, sankcjonujemy. Jako zjawisko tak bliskie a do tego tak niejednoznaczne w ocenie, pokusy stają się często, ostatnie dni są tego jaskrawym przykładem, tematem publicznym; mówi się o nich w mediach. Ja jednak tych kilka słów poświęcę sprawom bardziej osobistym, o pokusach dominikańskich dość już się wszyscy nasłuchaliśmy.
Miniony weekend urozmaiciłem sobie bowiem uleganiu kolejno pojawiającym się pokusom. I tak pierwsza z nich ogarniała mnie od momentu, gdy wyszedłem z pracy. Narastała zaś w tempie dość szybkim. Mam tu na myśli pokusę niematerialną, pokusę nadziei, że nasi grajkowie wzniosą się na wyżyny umiejętności (albo szczęścia, bez znaczenia) i przywiozą z Charkowa trzy punktu oraz nową, jeszcze potężniejszą pokusę nadziei - nadziei na Nowe Wembley. Cóż, pokusa nadziei prysła bodaj w 64. minucie meczu. Wkrótce jednak pojawiła się nowa.
Nowa pokusa rzekła mi do ucha: idź do klubu, idź na dyskotekę, dawno nie byłeś, potańczysz sobie. Uległem, do Remontu z Barrocku wszak niedaleko. Uległem i nie żałowałem, bo świat współczesnej warszawskiej dyskoteki to rzeczywistość nader ciekawa i wbrew pozorom niepozbawiona sensu. Występują atawizmy - do nich zaliczyć należy z pewnością metody, jakimi grupy młodych panów starają się osaczyć i złowić którąś z pięknych pań. Ich działania, rozwiązania taktyczne, repertuar forteli - oto temat na magisterkę dla niejednego studenta etnologii i antropologii kulturowej! Z rzeczy bardziej przyziemnych warto zauważyć, jak dobra zabawa egalitaryzuje muzykę; gibamy się wszyscy dziarsko i radośnie niezależnie od tego, czy leci klasyczny Ritchie Valens i "La Bamba", hit "staruszków" wychowanych w latach 90' a więc Mr. President i "Coco Jamboo", czy też jeden po drugim (najmocniejszy punkt wieczoru!) produkty jutjuba: "Gangnam Style" i "Ona tańczy dla mnie". Tym razem pokusa okazała się nader pożyteczna, pouczająca.
Sobota długo zapowiadała się na dzień pokus pozbawiony. Wtedy jednak zadzwonił Przemysław, kusiciel nieoceniony a ponadto dosyć skuteczny, za namową którego bardzo szybko zamieniłem fotel przy biurku na stołek barowy a książkę Adama Kerstena o Kostce-Napierskim na butelkę pysznego Pilsweisera. Ktoś mógłby złośliwie zauważyć, że skusić mnie piwem nie jest wszakże tak trudno, na co ja musiałbym przyznać, że nie stać mnie na ripostę bardziej kąśliwą niż "tere-fere". Tak już jest - są pokusy mniejsze, są większe, jest i piwo.
Wodzony na pokuszenie od piątkowego wieczora liczyłem na to, że niedziela pozwoli mi w tej materii wytchnąć. Znowu się nie udało. Tym razem jednak zwyciężyła pokusa lenistwa, pokusa błogiej równowagi pomiędzy książką, krasnoludem siedemnastego wówczas poziomu i nic nierobieniem. Wraz z prof. Kerstenem dotarliśmy szczęśliwie do końca podhalańskiej awantury z roku 1651 i wbiliśmy Napierskiego na w pełni zasłużony pal. Wraz z Grannaldem z Gór Błękitnych, hasającym po okolicach Bree i wspierającym Gandalfa oraz Aragorna krasnoludem, dorobiliśmy się kucyka, dzięki któremu łatwiej będzie przemierzać wielkie plansze Lord Of The Rings Online. Spokojnie, leniwie - tak się ta niedziela kształtowała i tak zakończyła.
Aby odczarować nieco skonstruowany przez samego siebie wizerunek łatwo dającego się na wiele rzeczy skusić, dwa słowa o pokusie, której się oparłem. Z początku była silna, motywowana jakimś tam obywatelskim obowiązkiem, postawą świadomego mieszkańca, jakimiś jeszcze inny czynnikami. Z czasem zaczęła słabnąć, poddawać się chłodnej, pragmatycznej analizie zysków i strat. 
W efekcie pokusie nie uległem, nie wziąłem udziału w referendum. Uznałem widać, że hasanie online krasnoludem wyjdzie memu miastu na lepsze.

Uwaga. Notka zawiera lokowanie produktu!

czwartek, 10 października 2013

Myśli o zakupie smartfona

Czuję, że zbliża się w moim życiu czas na kolejny technologiczny przełom. A historia moich dotychczasowych technologicznych przełomów wygląda mniej więcej tak.
Miałem pięć lat, gdy rodzice kupili kolorowy telewizor. W wieku lat jedenastu dostałem tamagoczi, jednego z tysięcy elektronicznych bytów japońskich demiurgów. W roku dwutysięcznym, niejako w imię dostosowania mnie do potrzeb nadchodzącego trzeciego millenium, zostałem skomputeryzowany. Nie minął rok a otrzymałem mój pierwszy telefon komórkowy (Motorolę!). Kolejne dwa lata i w moim domu pojawił się internet - najpierw przez wmontowany do płyty głównej modem, z czasem stały, płynący tepeesowskim kablem. W roku 2006 kupiłem sobie pierwszą empetrójkę zaś dwa lata później przesiadłem na komórkę z kolorowym wyświetlaczem i aparatem fotograficznym. Teraz zaś czuję, że dojrzałem (o dziwo, bo u mnie słabo z dojrzewaniem) do dokonania kolejnego kroku milowego. Innymi słowy: myślę o zaopatrzeniu się w smartfona.
Nie chodzi oczywiście o szpan - znacie mnie, nie jestem typem gadżeciarza. Nie biegam z wywieszonym jęzorem za nowinkami technicznymi, na elektronikę wydaję mniej niż na browar w Barrocku. Nie potrzebuję setki aplikacji do podnoszenia jakości mojego życia.
Moja koncepcja wynika raczej z poczucia, że smartfonizacja rzeczywistości, jakkolwiek budząca ambiwalentne odczucia i reakcje, jest zjawiskiem z grubsza nieuniknionym. Obawiam się, że pewnego dnia brak smartfona mógłby oznaczać dla mnie brak możliwości wykonania czegoś, wzięcia udziału w czymś, dołączenia do kogoś. Przykład? No nie wiem; jestem w pubie/klubie, nagle konkurs: wygraj piwo, wino albo Chivas Regal skanując poniższy kod QR. Bez smartfona - dupa. Albo w supermarkecie: pobierz aplikację, zarejestruj zakupy i skorzystaj z promocji na suchą krakowską. Też nie da rady. To są na razie jeszcze banały. Śmiem jednak twierdzić, że prawdziwe ograniczenia wynikające z braku smartfona w kieszeni dopiero przed nami. Zresztą, pojawiające się wszędzie kody QR, oferujące dostęp do informacji posiadaczom smartfonów, zdają się pikselowymi heroldami tego zjawiska. Innymi słowy: boję się elektronicznego ostracyzmu, tym bardziej dokuczliwego, że sam się poniekąd na niego skazuję. 
Podsumowując: chcę kupić smartfona. Tu jednak napotykam parę bardzo przyziemnych problemów - od zawsze mam telefon na kartę i nie zamierzam tego zmieniać. Wydać tysiaka na nowy aparat - nie bardzo. Wydać pół tysiaka na nowy, ale słaby telefon - również nie bardzo. Kupić używany - ludzie to świnie, nie ufam. Zetafon w Orange? - mały wybór. A jeśli już nawet postanowię zaszaleć - jaki wybrać? Ajfon wydaje się nieco przebrzmiały, niczym kolekcja Svena Hannawalda. Samsung Galaxy nie zmieści mi się w kieszeni. Nokia narodziny smartfonów przespała, pytanie więc, czy teraz daje jakość? Hmm... A może ktoś mi coś podpowie? 
Jakieś propozycje?


wtorek, 8 października 2013

[Dwoje młodych, niedoświadczonych policjantów...]

Dwoje młodych, niedoświadczonych policjantów szamocze się z kierowcą, który najpierw przekroczył dozwoloną prędkością, następnie zaś nie chciał współpracować z funkcjonariuszami uznając, że to przebierańcy. Całość zostaje nagrana telefonem, wrzucona na jutuba, w końcu trafia do mediów.
Inny młody człowiek, nieco rozespany, w poniedziałkowy poranek włącza telewizor, aby złapać jakieś ciekawe newsy podczas konsumpcji śniadania. Na TVP Info widzi szamoczącego się kierowcę, przełącza na TVN 24 i doświadcza deja vu - ten sam mężczyzna w konfrontacji z tymi samymi funkcjonariuszami. Młody człowiek wyłącza telewizor.
Niefrasobliwa, mało profesjonalna interwencja policjantów stała się nagle jednym z bardziej eksponowanych tematów. Nikt nie mówi tego wprost, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że materiał sugeruje tzw. "prawdę o", w tym wypadku o polskiej policji. Że nieudolna, nieprzygotowana, nie stanowiąca właściwej ochrony przed światem przestępczym; co tam, że mówimy o drogówce, nie prewencji. Przykład spod Bytomia zdaje się przestrzegać: w policji jest źle.
Niestety, z medialnymi egzemplifikacjami jest problem, bo ich reprezentatywność jest zazwyczaj co najmniej skromna. Tego jednak grono dziennikarskie w swych materiałach nie mówi; mamy więc rodziców katujących dziecko, ale nie mamy skali, wobec czego mogłoby się wydawać, że takie katowanie odbywa się w co trzecim mieszkaniu. Czytamy, że komornik zajął pani X przetwory na zimę (autentyk z czołówki gazety.pl - 07.10.2013) i już się boimy o własne marynowane podgrzybki. Na koloniach ma miejsce wypadek, dziecko przygniecione bramką, a w autobusie już można usłyszeć, że "w dzisiejszych czasach to strach dziecko na kolonie puścić". Zjawiska marginalne ukazane zostają jako "coraz częściej spotykane".
Z sytuacją spod Bytomia jest jeszcze jeden szkopuł - cała sytuacja jest absolutną pierdołą o bliskiej zeru wartości informacyjnej, tanim sensacyjnym newsem, który nie miałby racji bytu jeszcze dziesięć lat temu, w czasach komórek bez aparatów. W momencie, gdy zabrakło pobitego dziecka, księdza-pedofila albo dziury w nowej jezdni, znalazła się szarpanina policji z kierowcą. A jak zabraknie i tego, zawsze zostaną poddane egzekucji komorniczej przetwory pani X.
 

czwartek, 3 października 2013

Po czym bardziej boli głowa?

Proponuję quasi-sondę pt. "Po czym bardziej boli głowa?". Poniżej kilka sugestii:
- ilość alkoholu odpowiadająca mocy 0,7 l. wódki (dla mocniejszych zawodników wartość może być wyższa) - kandydatura, w odniesieniu do polskiej rzeczywistości, raczej oczywista
- pięciogodzinny blok filmowy złożony z takich arcydzieł, jak "Trudne sprawy", "Pamiętniki z wakacji" i "Wawa non-stop" - żeby było trudniej - bez przerw na reklamy!
- obrady sejmu - jedno posiedzenie, również bez przerw na reklamy, dodatkowo z replayami wszystkich wypowiedzi posła Błaszczaka
- dziesięciogodzinna lektura "Naszego Dziennika" i niech w tle leci "Ona tańczy dla mnie" przeplatane z Radiem Maryja!
- dowolne spotkanie polskiej drużyny futbolowej w europejskich pucharach - można wymienić na dwumecz reprezentacji Polski z Mołdawią
- podróż nocnym na Białołękę
- pukanie głową do drzwi komisariatu.
Kolejne propozycje, zwłaszcza w oparciu o własne doświadczenia, mile widziane - można zgłaszać w komentarzach.




poniedziałek, 30 września 2013

Tatarkiewicz w reklamówce, czyli o sacrum i profanum

O relacji, przenikaniu się sfer sacrum i profanum, napisano już bardzo dużo. Mimo to ludzie dalej poświęcają (i poświęcać będą!) swój czas i opuszki palców pochylając się nad tym zagadnieniem. Bo to co święte i świeckie od zarania dziejów przeplata się ze sobą w chaotyczny sposób, podczas gdy ludzie z uporem godnym lepszej sprawy próbują temu zapobiec. Niestety, walka o zachowanie sacrum przed skażeniem przez profanum przypomina nieco próbę upilnowania wiejskiej kotki z rują przed zajściem w ciążę - z góry wydaje się skazane na porażkę. Kotkę można co prawda jeszcze wykastrować, sacrum jakby nie wypada. Skoro zatem ostateczne oddzielenie obu sfer pozostaje po wieki wieków nieuniknione, każdy może nakreślić na ten temat parę zdań, dorzucając swoje trzy grosze do ogólnoludzkiej spuścizny rozważań nad konstrukcją świata.

Jeśli miałbym wskazać najbardziej uderzający i intensywny przykład niepohamowanego przenikania się sacrum i profanum, powiedziałbym: Morskie Oko w sezonie! Z jednej strony mamy bajkowe jezioro w cudownym otoczeniu granitowych gigantów, absolutną perełkę krajobrazową Polski. Do tego miejsce naznaczone silnym sentymentem narodowym, słynnym sporem o Morskie Oko, toczonym o kawałek i w imię kraju, którego przecież nie było, w imię tożsamości i dla przyszłych pokoleń. Z drugiej strony są, przepraszam za nadużycie, turyści. Jest rozwrzeszczana hałastra, mocząca w stawie odparzone od klapek i kiepskich butów stopy, gramoląca się na każdy głaz w okolicy byle trzasnąć sobie fajną focię, przepychająca i walcząca o wolny stolik na tarasie, by w spokoju zeżreć kiełbasę i podtuczyć frytkami orzechówki. Kiedyś przyjdzie nam postawić na Palenicy Białczańskiej drogowskaz z napisem: Morskie Oko - świętość Tatr świeckim butem rozdeptana.

Mezalians sacrum i profanum można zaobserwować również w warunkach miejskich. Robiłem kiedyś ankiety w sieci sklepów Albert (przejęta przez Carrefoura) i trafiła mi się misja wyjazdowa - pewnej niedzieli pojechaliśmy z Mariuszem do Skierniewic. Gdy zaczynaliśmy na terenie sklepu znajdowało się akurat wielu klientów-respondentów, ale po kilku minutach liczba ta gwałtownie spadła; nie pojawiali się nowi. Słaby ruch trwał przez około godzinę, po czym market zalała kolejna, jeszcze obfitsza, fala konsumentów, która jednak, częściowo przeankietowana, równie szybko opadła. Trudno podejrzewać mieszkańców Skierniewic, by czerpali jakąś szaleńczą przyjemność ze zbiorowego szturmowania marketów w niedzielę; pytanie zatem: skąd oni wszyscy tak nagle pojawiali się w tym Albercie? Odpowiedź jest banalna: z kościoła. Nakarmiwszy ducha i umysł słowem bożym Skierniewiczanie, nie różniąc się zapewne w tym względzie od pozostałych obywateli Polski, ruszali do marketu celem zadbania o pokarm dla żołądków. Sacrum nie tyle mieszało się z profanum, co płynnie weń przechodziło. Sam zresztą w podstawówce nieświadomie dokonywałem podobnego przejścia. Niemal każdej niedzieli, po Mszy Św., udawaliśmy się z Rafałem do pobliskiego spożywczaka "U chłopaków", celem nabycia soczku w kartonie, batonika albo dropsów. Płaciliśmy pieniążkami, które dostawaliśmy od rodziców, aby położyć w kościele na tacę. Sacrum - Profanum 0:1.

Kolejny przykład - opera. Pozornie sprawa wydaje się prosta - opera, jako świątynia kultury wysokiej, w tego typu zestawieniach powinna jednoznacznie reprezentować sacrum. W Warszawie nie wszystko jest jednak takie jednoznaczne. Jest zatem Teatr Wielki - Opera Narodowa przy pl. Teatralnym 1 oraz Opera Club przy... pl. Teatralnym 1. Jest Penderecki, van Beethoven, Bach i Verdi, jest również DJ Amaletto, 2-4 Grooves i Asia Ash. Wszystko w jednym miejscu, z tym, że operowe sacrum zajmuje większą część ogromnego budynku na powierzchni, podczas gdy klubowe profanum zaprasza gości do relatywnie skromnych piwnic gmachu. I nic nie stoi na przeszkodzie, by po doznaniach związanych z obcowaniem z przepiękną muzyką, wykonywaną na żywo przez znamienitą orkiestrę, skoczyć na dół na gruby melanż okraszony syntetycznym, tłustym bitem.

Omówiłem świątynię religijną, świątynię przyrody oraz muzyki; na koniec dwa słowa jeszcze o świątyni książki. Mimo pewnych przywar, o których zdarzało mi się już popełniać teksty, darzę BUW głębokim sentymentem. Ostatnio miałem tam znowu nietuzinkowy przywilej wypożyczania książek do domu. Zachłanność ma sprawiła, że objętość woluminów, które pewnego dnia nabrałem, przekraczała możliwości logistyczne mojego plecaka. Pierwszemu tomowi "Historii filozofii", klasycznemu dziełu prof. Tatarkiewicza, przypadł więc wątpliwy zaszczyt podróży w reklamówce. Reklamówce z Biedronki... W taki oto banalny sposób Heraklit i Pitagoras, Sokrates z Platonem i Arystotelesem, Seneka, Filon i Plotyn a w końcu także Orygenes wraz z Tertulianem i św. Augustynem trafili tam, gdzie jeszcze przedwczoraj leżał groszek, kefir, banany i pierś z kurczaka. Widać - taka konieczność dziejowa.

Kończę przygnębiony. Choćbym nie wiem jak wzniosłego, ważkiego i głębokiego tekstu się podjął, na jakie wyżyny intelektualne się wybił, jak dalece wdarł w sferę metafizyki w poszukiwaniu przyczyny bytu, jednego nie zmienię - dalej pisać będę na brudnej i zapuszczonej, wzbogaconej mikroelementami mnóstwa przeszłych posiłków, klawiaturze. Choćbym nie wiem jak bardzo dążył do sacrum, profanum zawsze jakoś się wedrze i wszystko popsuje. 
W końcu jestem tylko człowiekiem.



środa, 25 września 2013

Sen Henryka, cz. I

A wszystko działo się tej samej nocy, gdy Henrykowi przyśniła się Sara.
To był dziwny i zaskakujący sen. Znajdowali się w ładnie urządzonym, schludnym pokoju, którego Henryk zupełnie nie znał. Początkowo rozmawiali siedząc naprzeciw siebie przy niewielkim stoliku; dyskusja odbywała się w swobodnej atmosferze, na ich twarzach często gościł uśmiech. W pewnym momencie Sara wstała, lekkim krokiem podeszła do Henryka i wyciągnęła w jego kierunku dłoń. On delikatnie dotknął koniuszków jej palców i niczym zahipnotyzowany pozwolił zaprowadzić się w stronę zielonej kanapy. Gdy tylko oboje zdążyli usiąść wygodnie, zwróceni do siebie twarzami, dziewczyna objęła Henryka zdecydowanym ruchem i złożyła na jego ustach namiętny pocałunek…
Henryk poznał Sarę parę lat temu; przebywał akurat na trzymiesięcznym stażu w Londynie, wykonując pewne projekty dla spółki-matki jego rodzimej firmy w Polsce. Tam właśnie spotkał młodą, nieco tajemniczą asystentkę biura, która na czas jego pobytu została oddelegowana, aby służyć mu administracyjnym wsparciem w jego zadaniach. Szybko okazało się, że mimo sporej różnicy wieku potrafią się świetnie dogadywać; zdarzyło im się nawet kilka razy wyjść po pracy na kawę czy drinka, nigdy jednak nie doszło między nimi do tego mitycznego „czegoś więcej”. Henryk miał poczucie, że żywi wobec Sary sympatię nietuzinkową, zdecydowanie inną niż zazwyczaj miało to miejsce w jego koleżeńskich relacjach, nigdy nie zdecydował się jednak na poważniejszy krok w jej kierunku. Powtarzał sobie, że to nie jest czas, że nie jest gotowy (jego przyjaciele powtarzali mu, że w ten sposób to nigdy nie będzie ten czas a on nigdy nie będzie gotowy); wiedział ponadto, że przecież wkrótce wróci do Polski. Choć z drugiej strony… Gdyby bardzo chciał, mógłby pewnie zaczepić się gdzieś w Londynie. Tak się nie stało, Henryk wrócił, ale przez jakiś czas utrzymywał z Sarą intensywny kontakt, wymieniali się mailami, czasem do siebie dzwonili. Potem on zmienił pracę, ona zaczęła się z kimś spotykać, ich korespondencja uległa postępującemu, samoczynnemu ograniczeniu, by w pewnym momencie zupełnie się urwać.

poniedziałek, 23 września 2013

Mały Kościelec

Rozsiadłem się na głazie na Małym Kościelcu pozwalając, by nogi dyndały sobie beztrosko nad porośniętym kosodrzewiną zboczem opadającym w kierunku Czarnego Stawu. Ścieżka została jakieś dwa metry za moimi plecami - taka pozycja pozwoliła mi się wyłączyć i nie zwracać uwagi na innych turystów. W ten sposób mogłem w spokoju napawać się widokiem grani od Żółtej Turni po Czarne Ściany, konsumując jednocześnie kiełbasę toruńską, produkt mistrza masarskiego Henryka Kani, z paluchem wypieczonym w Carrefourze. Coś dla ducha, coś dla ciała. Mój konsumpcyjno-kontemplacyjny odpoczynek został jednak w pewnym momencie zaburzony.

- No nie, co zrobiłaś?! - krzyknął młody człowiek.
- Co się stało? - odparła jego towarzyszka, zaskoczona najwyraźniej niezbyt uprzejmym tonem głosu swego, jak się domyślam, chłopaka.
- No co się stało, no... Musisz tak ciągle machać tymi łapami?!
- O co ci chodzi?
- Zepsułaś mi zdjęcie tym swoim machaniem rękoma! Mam twoją dłoń w kadrze!
- O Boże! Nic ci się chyba wielkiego nie stało, jedno zdjęcie...
- No nie jedno zdjęcie, bo to już kolejny raz!. Zwłaszcza, że to byłoby dobre zdjęcie, gdyby nie ta twoja łapa!
- No chyba trochę przesadzasz! Co cię ugryzło?
- Oj weź już nic nie mów, bo widzę, że  i tak nie zrozumiesz!
- Idiota!
- Co? Coo??? Coś ty powiedziała? Weź tak do mnie nie mów! Nie mów tak do mnie, rozumiesz? Nie obrażaj mnie!
- A co mam w takiej sytuacji powiedzieć?! To, jak Ty się teraz zachowujesz, to jest nienormalne!
- Cooo? A chcesz sama sobie nieść rzeczy dalej? Chcesz?
- Chcę!
- No to Ci zaraz dam, tylko na tą przełęcz dojdziemy!
- Tę przełęcz!
- Dobra, już się zamknij! 

I poszli dalej na tę przełęcz. A ja, przeżuwając na przemian kiełbasę (toruńską!) z paluchem, zastanawiałem się nad znaczeniem całej sceny. 

Oto młody chłopak wdrapuje się wraz z dziewczyną na wysoko położony tatrzański szlak, poświęca temu czas i energię, aby w pewnym momencie piękno wycieczki prysło z powodu kawałka ręki w kadrze. Wybitnemu artyście, twórcy słynnego na całe osiedle Jan Kowalski Photography Art & Glory Super Mega Studio Atelier Whatever, przygotowującemu właśnie cykl krajobrazów tatrzańskich w ramach projektu "Jakieś góry i doliny", własna i osobista dziewczyna wkłada "łapę" w kadr! Niebywałe! Oto Jan Kowalski (Photography!) z pieczołowitością ustawia w swej nowiutkiej lustrzance, na którą (jego ojciec) zaciągnął poważny kredyt w Providencie, tryb "landscape", następnie zalewając się z przejęcia potem (potem nawet moczem) kadruje przyszłe arcydzieło światowej fotografii, by nagle cały trud zniweczył fragment dłoni, jakieś trzy paluchy beztrosko wetknięte przez jego połowicę przed obiektyw. W takiej sytuacji każdego miłośnika łechtania spustu migawki zalałaby krew! Właściwie to reakcję chłopaka uznać należy za wybitnie powściągliwą - ograniczył się zaledwie do skromnej reprymendy słownej. A mógł zabić! A ta dziewczyna śmiała mu się jeszcze przeciwstawić. Dokąd zmierza ludzkość, gdy sztuka w tak wielkiej znajduje się pogardzie?!

Tylko Tatry zdawały się nic sobie z tego nie robić. Jak zwykle zresztą. Obojętne na aparaty cyfrowe, kamery HD, smartfony z instagramem, na klapki, sandały, kalosze i trampki, na krzyk, na śmiech, na "jak daleko jeszcze?" i na "kurwa, ale zajebiście!". Obojętne na ludzi. Bo Tatrom jest wszystko jedno, kto po nich chodzi, co niesie na plecach, co mówi, gdzie patrzy. Góry nie zadają sobie pytania, po co człowiek po nich chodzi - to naturalne. Gorzej, gdy człowiek sam sobie również takiego pytania nie zadaje.

czwartek, 19 września 2013

Dramat na Koscieliskiej

Przepisów na dramat jest wiele; dramaty dzieją się na naszych oczach, czyhają za rogiem, przytrafiają się w najmniej spodziewanych okolicznościach. Dramat zazwyczaj atakuje z zaskoczenia, od tyłu, w ciemnym zaułku gdzie nie będzie świadków. Tym razem zdarzyło się jednak inaczej i dramat rozegrał się w obecności dwóch mężczyzn, którzy przypadkiem znaleźli się w miejscu zdarzenia, na ulicy Kościeliskiej w Zakopanem. Oddajmy głos jednemu z nich - mówi Przecław Kopytnicki z podwarszawskiej Moszny:
Wracaliśmy akurat z szanownem kolegom Wacławem z knajpy na kwatere. Szliśmy se ulicom Kościeliskom od strony Krupówek. Zbliżała się jedenasta w nocy, przechodniów prawie nie było; pare metrów przed nami tylko jakaś parka zapylała, krokiem niezbyt zresztom pewnym. Cicho było wokół, tylko świerszcze grały i drzewa szumiały. Jak to nocom. Nagle prask! Potworny trzask tom cisze wzial i rozdarł na strzempy! Gdzieś w pobliżu jakieś szkło pierdykło!
Sparaliżowani przerażeniem panowie potrzebowali kilku chwil, aby ich zmysły, skołatane nagłym hałasem, powróciły na tory normalnego funkcjonowania. Wówczas oczom ich ukazał się widok tak szokujący, tak okropny, brutalny i odrażający, że pan Wacław Skrawowy wciąż nie może opanować drżenia głosu:
Nagle zobaczyłem, że z tej pary, co to przed nami se szła a teraz przystanęła, jedna osoba jakby klękła. To była kobieta. I ona wziena, złapała się za głowę i taka w przyklenku bedac ryczeć zaczęła, jak jaki bawół dziki. Straszne to jej wycie było, jakby kto jej skóre z pleców zdzierał, słów żadnych, tylko "buuu", "łeeee", "yyyy" i takie tam.
Nagła rozpacz i lament kobiety wzbudziły w świadkach ogromne zaniepokojenie. Zastanawiali się, jaka tragedia musiała ją dotknąć, skoro cierpienie okazało się tak wielkie. Rozwiązanie tej zagadki zmroziło im krew w żyłach! Przecław:
Patrze, patrze, a tam jakaś się robi kałuża, jakby co spod tej babki wypływało.Pomyślałem, że ani chybi krew jej cieknie. Ale tak podchodzimy z panem Wacławem bliżej, miejsce latarniom dobrze oświecone, no nijak to krew, nic czerwonego ni ma, bardziej jaka woda czy co... I wtedy patrze - obok mnóstwo szkła, jakby po butelce... Boże Przenajświętszy! Stąd był ten hałas, to ta butelka tak pierdykła! Jezu Miłosierny!
Wokół klęczącej z rozpaczy kobiety leżało mnóstwo odłamków szkła. Wezwani na miejsce zdarzenia funkcjonariusze policji ustalili ponad wszelką wątpliwość, że szkło pochodziło z butelki, którą nieszczęśliwa kobieta upuściła. W butelce, pojemność 0,7 litra, znajdowała się wódka... Komentuje Wacław:
Panieeee, ja to w życiu wiele żem widział, wiele tragedii żem słyszał, ale żeby aż tak? No sam żem kiedyś piwo stłukł albo rozlał, raz szwagier mój to nawet setkie postradał, bo mu z kieszeni kapoty wyleciała. Ale żeby 0,7 gorzkiej żołądkowej tak w ciągu jednej chwili... To się w głowie nie mieści!
A jednak! Ta drastyczna historia przydarzyła się naprawdę! Biedna kobieta, którą spotkało to niesłychane nieszczęście, przebywa obecnie na obserwacji w klinice psychiatrycznej w podwarszawskich Tworkach, jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Miejsce zdarzenia stało się celem licznych pielgrzymek, tak Zakopiańczyków, jak i turystów z całej Polski, Odwiedzający ulicę Kościeliską przystają w zadumie, niektórzy żegnają się znakiem krzyża, modlą się. Obok leży wieniec i pali się kilka zniczy.

Przepisów na dramat jest wiele; życie wciąż dopisuje nowe, nieprawdopodobne scenariusze. Ważne, aby z tego typu zdarzeń wyciągać wnioski, uczyć się na błędach. Pamiętajmy więc o zachowaniu najwyższej ostrożności, gdy następnym razem będziemy nieść butelkę wódki - niech taka tragedia nie wydarzy się już nigdy więcej!

Nowy blog

Postanowiłem założyć nowego bloga. 
Od jakiegoś czasu pozostawałem w głębokim poczuciu, że bliski staje się moment, w którym mój talent i geniusz eksploduje i ujawni się przed światem. Zarazem chciałem odciąć się od nieco infantylnego, jarmarczno-karczemnego charakteru poprzedniej odsłony mego pisarstwa; teraz ma być poważniej, dostojniej, ze zwróceniem uwagi na rzeczy ważne i trudne. Pojawią się zatem pytania o byt i jego strukturę, o celowość świata, mechanizmy poznania, naturę absolutu...
Nowy blog dedykowany będzie czytelnikowi wyrobionemu, gibkiemu intelektualnie, takiemu, który nie boi się przedzierać przez wertepy poznania w poszukiwaniu prawdy i sensu.

No dobra, aż tak źle nie będzie. 
Mój talent i geniusz wciąż drzemią w najlepsze.
Jarmark, karczma i infantylność nie znikną z tego bloga - gdyby tak się stało, nie byłby to mój blog.
Nie będzie poważnie i dostojnie, bo wtedy już nikt nie chciałby tego czytać.
Struktura bytu i celowość świata też nikogo nie obchodzą.
Mam za to plan, by pisać częściej i w miarę regularnie, nawet jeśli miałoby się to odbić na jakości tekstów. Tak więc: Katarzyno Tusk, nadciąga poważna konkurencja!