niedziela, 20 września 2015

Tatry i Zakopane (i trochę Gorce) 2015, cz. 1

Podróż Polskim Busem mija gładko, większą część podróży przesypiam. Proces wybudzania następuje gdzieś na wysokości Szaflar, na ostatnim odcinku zakopianki. W sam raz, myślę sobie. W sam raz, aby pooglądać twórczość regionalnych mistrzów reklamy outdoorowej! Mogę podziwiać wymyślne grafiki wykreowane przez mistrzów Painta i Microsoft Picture Managera, logotypy szkicowane na ceracie przy herbacie oraz mnóstwo łudząco podobnych zdjęć, koniecznie z Giewontem.
O moją uwagę walczą w tym momencie dziesiątki podmiotów gospodarczych, świadczących najprzeróżniejsze usługi. Mechanicy naprawią mi samochód szybko, tanio i fachowo. Stolarze wykonają dowolne meble pod wymiar, a elektrycy przywrócą prąd w uszkodzonych gniazdka. Inni mogą mi ogrzać dom lub mieszkanie na dziesięć różnych sposobów, jeden bardziej ekonomiczny i ekologiczny od drugiego. Nie brakuje propozycji z branży hotelarsko-knajpianej. Mam do wyboru najbardziej komfortowe apartamenty w najlepszych (czyt. najdroższych) hotelach, w pakiecie masaże i kąpiele w bretońskim błocie, albo najtańsze z możliwych noclegi w zwyczajnych pensjonatach. Wieczorem mogę wyskoczyć na kolację do jednej z pięćdziesięciu zakopiańskich knajp, gdzie oczywiście czekać na mnie będzie góralska kapela. A jeśli zapragnę uczty dla ducha, nic prostszego – wystarczy udać się do reklamowanej na tablicy świątyni (msze święte codziennie, w niedzielę nawet trzy razy).  Nie brakuje również poważnych graczy. O swej obecności na Podhalu przypominają m. in. McDonald’s i Biedronka, bez których prawdziwemu turyście trudno się obejść na urlopie w Zakopanem. Na wielkich formatach figuruje jeszcze wielu innych – mają tu w końcu ogólnopolski zasięg, a jak ludzie staną w korku, to na pewno dobrze zapamiętają komunikat. Spoglądam w kierunku Tatr, ale widzę niewiele – góry spowite są ciemnymi chmurami. Trudno, dobrze, że mam chociaż te bilbordy.
Na dworcu zjawiam się na siódmą – akurat, żeby sprawdzić, czy w tutejszej kawiarni serwują smaczniejszą kawę niż cztery lata temu. Okazuje się, że jest o wiele, wiele lepiej! Z czystym sumieniem polecam espresso machiatto, nawet papierowy kubeczek nie psuje znakomitego wrażenia. Wychodzę na zewnątrz. Deszcz przestał siąpić, ale niebo wskazuje, że nie należy się tym przesadnie podniecać. Ruszam na kwaterę.
W tym roku postanowiłem zamieszkać na Bachledzkim Wierchu, gdzie zatrzymaliśmy się w lipcu na weekend. Standard jest ok, położenie dobre, bo blisko do busów, bardzo blisko do największego chyba w Zakopanem sklepu wielobranżowego (CH Szymonek), a zarazem w pewnym oddaleniu od centrum miasta, z jego ruchliwymi ulicami, turystycznym gwarem i zatłoczeniem. Ostatnie metry do pensjonatu pokonuję pod górę położonym kiedyś od niechcenia asfaltem, wśród pojedynczych, rozstawionych na pagórku domów. Gospodarze są w porządku, ale to akurat standard, jeśli samemu jest się grzecznym i kulturalnym, i jeśli od pensjonatu nie oczekuje się wygód na poziomie czterogwiazdkowego hotelu, jacuzzi w łazience i serwisu barowego na telefon. W kuchni spotykam gości z Zawiercia, dwa małżeństwa, w tym jedno z nastoletnim dzieciakiem. Wpadli tylko na weekend, jak co roku, a dziś planują uderzyć do Piątki i przejść przez Świstówkę nad Morskie. Przyjemna trasa, myślę, dość niebanalna i na pewno wymagająca dla mało chodzących. Życzę im powodzenia i ruszam do pokoju, zastanawiając się dokąd sam się dziś udam.

Rozpakowałem się i lecę do Szymonka na zakupy. Jednocześnie coraz bardziej nastawiam się na szybki wypad z lekkim plecakiem. Wychodzę ze sklepu z porządną siatą zakupów i spoglądam w stronę gór - akurat odsłonił się Giewont… Raz w życiu stanąłem pod piętnastometrowym krzyżem, który umieszczono na nim przeszło sto lat temu w imię pokazowej, pompatycznej pobożności przeplatanej z importowanej z Alp modą. Raz wystarczył, abym przez lata nie miał ochoty tam wracać. Od Wyżniej Kondrackiej Przełęczy przez godzinę snuliśmy się na wierzchołek w okropnym tłumie ludzi; dla wielu z nich cała wycieczka nie przedstawiała żadnej istotnej wartości – chcieli po prostu zaliczyć Giewont, jakby to był egzamin na prawo jazdy. Na szczycie było jeszcze gorzej. Ktoś tam marudził, że szlak jest nieprzystosowany dla osób w sandałach, ktoś narzekał, że nigdy więcej w góry, że daleko, że widoki mogłyby być lepsze, a w ogóle to czemu tu nie ma kolejki i schroniska z jakąś knajpą, że się nawet piwa nie można napić. Może nieco koloryzuję, ale taka panowała atmosfera. Zresztą facet w festyniarskim, quasi góralskim kapelutku nic nie musiał mówić - wystarczyło, że w przewieszonej przez ramię torbie trzymał przerażonego yorka, a sam beztrosko cykał fotki na wszystkie strony. Po takich wrażeniach Giewontu miałem po dziurki w nosie na lata.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Deszcz

Wtedy zaczął padać deszcz. Ciężkie, ołowiane krople opadały na płyty chodnika pozbawione rytmu, niedbale, bez planu, bez pomysłu. Po prostu leciały, na łeb na szyję, na spotkanie z betonem. Nagle pierwsza ryba grzmotnęła tuż obok jej stopy, z głuchym plaskiem, jak karp ogłuszany na święta. Śledź? Płotka? Czy może… druga! Druga ryba rozwaliła się nieopodal pierwszej. Siła uderzenia niemal oderwała jej głowę. To na pewno pstrąg potokowy, pomyślała, tylko jeszcze młody, nieduży. Przytuliła się do niego, ale nawet tego nie poczuł. Podziwiał kolejne rybie ciała spadające na ulicę w imię niepojętego przeznaczenia. Jedna wpadła wprost do kosza na śmieci, inna ześlizgnęła po wiacie przystankowej na trawnik, wreszcie któraś trafiła go w ramię. Nawet nie boli, pomyślał, podczas gdy kolejne ryby spadały i rozpadały się wokół nich, a ich wnętrzności rozpływały leniwie na wszystkie strony, obojętne i prozaiczne. Pocałuj mnie, wyszeptała mu prosto do ucha, pocałuj teraz. Przy akompaniamencie kolejnych plaśnięć powoli odwrócił głowę w jej stronę i nieco niezdarne uniósł wskazującym palcem podbródek. Kolejna sola rozbiła się prostopadle do krawężnika, gdy jego nabrzmiałe usta łapczywie chwyciły jej wargi. Kolejna szprotka wpadła do studzienki kanalizacyjnej, gdy jej naprężony język wpełzł nieśmiało w jego usta. Nic już nie mogło przerwać uniesienia dwojga kochanków. Kolejne ryby spadały wokół, niektóre bardzo blisko, a niektóre wprost na nich. Tramwaj buczał i piszczał, plując śrubkami w zdezorientowanych przechodniów. Latarnie szumiały gwałtownie, trzepocąc nerwowo skrzydłami.  Na niebie pojawiły się dwa słońca, ale deszcz i ryby padały dalej, choć nieco jakby lżej. Ich jelita, stworzone na podobieństwo Boga i dżdżownic, spływały rynsztokami radośnie, jak dzieci na wakacjach, jak dorośli, gdy są potwornie pijani. Oni sczepiali się coraz mocniej, coraz bardziej. Najpierw ich twarze stopiły się w jedną masę, czoła połączyły i wypluły z siebie czaszki, by zrobić miejsce spragnionym pieszczot mózgom. Jej ręce wrastały miarowo w jego plecy, po kolei, dłonie, łokcie, ramiona, obojczyki. Nogi splecione w ciasny warkocz zlewały się w jedno, jak plastelina zostawiona na rozgrzanym blacie. Wreszcie bezkształtna, różowawa masa zaczęła wsiąkać w asfalt, który ugiął się i zapadł. Wyrwa poszerzała się błyskawicznie, wchłaniała chodnik, drzewa, samochody, ludzi, domy, miasta i w końcu całą resztę. Wtedy ostatnia ryba wpadła prosto w ów otwór tajemny, a potem przestało padać.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Jeszcze jeden taki dzień

A może tak mógłbym przeżyć sobie jeden dzień, jak kiedyś? Na przykład gdy miałem, powiedzmy, trzynaście lat, gdy wakacje trwały dwa miesiące, a z punktu widzenia ZUS-u i skarbówki właściwie nie istniałem?
Wstaję o dziewiątej. Nie za wcześnie, ale i nie za późno – w końcu nie muszę odsypiać tygodnia intensywnej pracy albo ciężkiej imprezy. Na śniadanie jem kiełbasę na ciepło z musztardą – oczywiście przygotowaną przez mamę. Ścielę łóżko, myję zęby i inne takie. Jest ładna pogoda, więc koniecznie trzeba wyjść na gałę! Dzwonię (z telefonu stacjonarnego) do dwóch, trzech kumpli – za piętnaście minut na rogu. Nikt nie dodaje, że na rogu Żelaznej i Ogrodowej, to przecież oczywiste! Biorę pod pachę obdartą z połowy łat piłkę i pędzę w dół schodami. Chłopaki już są. Idziemy po jeszcze jednego, mieszka naprzeciwko szkoły. „Rafaaaaał!” – drzemy ryje na całą ulicę. W oknie pojawia się blond czupryna, zaraz schodzi. Teraz pytanie – idziemy na podstawówkę, czy na technikum? Wybieramy pierwszą opcję – czujemy się tam bardziej jak u siebie, no i akurat jest wolne, a na technikum pewnie już ktoś gra. Nie ma nas za wielu, gramy do jednej bramki, najpierw w jedno podanie, potem po prostu w „akcje”. Pada kilka ładnych goli, udaje mi się strzelić lewą nogą i dwie z główki. Na bramce też mi nawet wychodzi. Dobra, panowie, przerwa. Trzeba skołować coś do picia. Robimy zrzutę z tego, co jakimś trafem znalazło się w naszych kieszeniach. W sumie złoty osiemdziesiąt. Kupujemy dwulitrową oranżadę w okolicznym, zaprzyjaźnionym spożywczaku. Często kupujemy tam proste lody owocowe za sześćdziesiąt groszy, albo małe paczki czipsów, dziś jednak tylko picie. Trochę już nam się nie chce grać, postanowiliśmy poszwendać się po okolicy. Zaglądamy na Wronią, w ziejącą stęchlizną bramę kamienicy, potem na Chłodną i Grzybowską, mijamy browary, dochodzimy do Żelaznej i zawracamy, maszerujemy do Solidarności, potem w lewo i w podwórza. Przy okazji można zahaczyć o dwie koleżanki, ale jedna jest jeszcze na wakacjach, a druga akurat nie może wyjść. Zbliża się druga, trzeba wracać na obiad. Mama już czeka ze schabowym i gotowaną marchewką, na dwójce zaczyna się „Familiada”. Potem sjesta, rysuję sobie w zeszycie wyimaginowane twarze, a potem mapkę niewielkiego miasteczka, które może gdzieś tam sobie istnieje. Chyba poczytam, mam nową część przygód Trzech Detektywów. Początek zapowiada niezłą historię. Zaczytany tracę poczucie czasu, gdy nagle słyszę, jak dzwoni domofon. Odbiera mama, ale to do mnie – któryś z chłopaków. W sumie mogę wyjść, czemu nie. Tym razem bez piłki? Spoko. Z dwoma kolejnymi spotykamy się na rogu. Idziemy na podwórza, na huśtawki i trzepak. Tam się zawsze dobrze gada na poważne tematy. Lada moment zaczniemy gimnazjum, nowa szkoła, nowi ludzie, wreszcie… nowe dziewczyny! Ciekawe, jak to będzie. W końcu postanawiamy zmienić okolicę. Idziemy do Chłodnej, mijamy kościół i wchodzimy na górkę na terenie Ogródka Jordanowskiego. Obok bawi się grupka ośmio-, może dziesięciolatków. Gówniarze, nie zawracamy sobie nimi głowy. Jesteśmy nastolatkami, to poważny wiek. Fajnie się siedzi, ale pomarańczowiejące słońce coraz bardziej się obniża, jest już chyba po siódmej. Trzeba wracać. W telewizji akurat zaczynają się „Wiadomości”. Potem ma być niezły film. Dobrze, że mam wakacje i nie muszę iść wcześnie spać. Oglądam, faktycznie dobry, z van Dammem! No dobra, jest wpół do jedenastej. Czuję się już trochę zmęczony. Biorę prysznic, przebieram w piżamę. Chcę poczytać jeszcze o detektywach, ale oczy same mi się kleją. No nic, odkładam książkę i gaszę lampkę.
Alarm budzi mnie o szóstej czterdzieści. Wyłączam dźwięk smartfona i ciężko siadam na łóżku, przejeżdżając ręką po zarośniętych policzkach. Godzinę później wychodzę z domu, prawie zapominam zabrać laptopa. W autobusie tłok, uważam, żeby nie wygnieść koszuli. Wchodzę do biura, wpinam komputer do stacji dokującej, loguję się.

Czuję się dziwnie zmęczony. Co ja takiego wczoraj robiłem?

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Wystarczy podejść

W sumie nic prostszego – myśli Jerzy – wystarczy podejść. Wszystko może się odbyć w ramach wspólnej przestrzeni trzech metrów kwadratowych, tyle mnie więcej mieści się pod przystankową wiatą. W krokach to będzie jakieś… bardzo niewiele. Następnie się uśmiechnę , byle nie nachalnie, nie sztucznie, w połowie oczami. Potem muszę już tylko robić, jak napisali w instrukcji: otworzyć aparat gębowy, wprowadzić struny głosowe w drgania i wydobyć z siebie w miarę uporządkowaną logicznie i rytmicznie sekwencję dźwięków. To nic nie kosztuje. Nie trzeba odprowadzać składki do ZUS ani rozliczać się z fiskusem, bank nie ściągnie mi prowizji z karty, a operator komórkowy nie doliczy do faktury. Cały wysiłek leży w nogach, żuchwie i krtani. Przecież nie muszę zaczynać od pytań o kondycję świata. Nie muszę deklamować inwokacji „Iliady” ani żonglować cytatami z „Wesela”. Na początek może zwykłe „cześć”? Czy zbyt formalnie? Nie, przecież jesteśmy młodzi, teraz świat jest bardzo bezpośredni. Ale co potem? Ja zagaję uprzejmym „cześć”, ona –  pozwolę sobie na śmiałe założenie – odpowie, po czym znowu będzie moja kolej. A wtedy wypada już powiedzieć coś więcej. Okej, Jerzy, tylko spokojnie, tylko spokojnie. Ułóż sobie kilka zdań na początek, choćby ze trzy albo cztery, na jakiś prosty temat. Na zachodzie small talk to podstawa, tam small talkiem załatwię się grube biznesy. A to przecież takie banalne, każdy potrafi. Pogoda? Może być, chociaż teraz wszyscy o tej pogodzie, że fala upałów, że dawno tak nie było, że klimat się ociepla. Nie, jednak nie. Może bardziej skojarzeniowo: przystanek, autobus, remonty dróg? O tym, że ciągle coś remontują, że nie ma jak dojechać, że komunikacja się spóźnia. Nie, wyjdę tylko na nudziarza i zrzędę. Wysil się, Jerzy, wymyśl coś lepszego. Może coś o niej, że ładnie wygląda w tej sukience, że chyba dobierała pod kolor oczu. Tylko co, jeśli mnie weźmie za napalonego zboczeńca? Bezpieczniej nie zaczynać ad personam. Trzeba poszukać innego tematu. O czym by tu… No cholera! Myśl, Jerzy, myśl! A może po prostu… Nie, to też bez sensu. Tylko bym się wygłupił. Muszę się bardziej postarać. No więc…

Chyba coś jedzie. Na szczęście nie mój, nieważne. Dobra, o czym to ja myślałem. Aha, mógłbym spróbować tak zwyczajnie, zapytać czy… Ej, zaraz. Czy ona zamierza wsiąść do tego autobusu? Chyba tak, podchodzi do krawężnika, pojazd już wjeżdża w zatoczkę. No i nie wiem, podbiec i zapytać o numer telefonu? To trochę grubiańskie, ale może spróbuję? Ale nie, za późno. Drzwi się otwarły, właśnie wsiada. Wskoczyć za nią? Tylko co wtedy powiem? Że w ostatniej chwili znalazłem się w tym autobusie i jadę na pałę, bo bardzo mi się spodobała? Nie, to  głupie. Zresztą drzwi już się zamykają. Kierowca sprawdza lusterka, widać jak skręca kierownicą w lewo. Ona siada przy oknie, spogląda na przystanek. Spojrzała na mnie, dostrzegła mnie – zauważa nagle Jerzy, gdy autobus powoli włącza się do ruchu. Zresztą to i tak bez znaczenie. Całe to kombinowanie było bez sensu. Przecież i tak bym nie podszedł.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Muza gra

Najważniejsze, że muzyka gra. Błogosławieństwo internetu – mogę włączyć cokolwiek i leci. Stare hity albo współczesne głupoty – tak naprawdę jest mi wszystko jedno, byle zabijało ciszę, byle tłumiło te wszystkie bezmyślne myśli. Jadę autobusem – nieważne. Mam smartfona, jest tak bardzo smart, że myśli za mnie, puszczam muzę, cokolwiek, byle szybciej zleciało. Jedzie fajny numer, znam to z radia. Najlepsze kawałki to te, które już gdzieś kiedyś słyszałem. Bo z nowymi bywa różnie, czasem trafi się niezły, ale zazwyczaj… okazuje się, że te stare były lepsze.
Teraz mogę robić cokolwiek. Przeglądać, skrolować, bukmarkować, szerować, lajkować, disować  hejtować, mogę o tym zatłitować, wrzucić na insta, albo posłać ziomkom snapa. Jestem panem nowej rzeczywistości, samozwańczym Dymitrem wirtualu, który może dowolnie przymierzać dziesiątki wariantów czapek monomacha, aż wreszcie ktoś da mu na którąś porządny discount. Mam pod ręką power and play, a także forward, rewind i eject – jestem demiurgiem dźwiękowej czasoprzestrzeni, zaklinaczem wiolinowego, nieuchwytnego tu i teraz.
Każdy może zostać kompozytorem, każdy może zostać didżejem, albo puszczaczem przebojów. Zabawę definiują hity; przede wszystkim te bieżące, sygnowane przez główne stacje radiowe. Jeśli jeżozwierz zrzyga się na żywo na antenie Radia Zet, to za dwa tygodnie będzie numerem jeden w Empiku, z singlem, którego nigdy nie nagrał, z wizją artystyczną, której nigdy nie miał, z artworkiem, który jakiś student wymyślił po godzinach za dziewięć pięćdziesiąt brutto.
Zresztą, to bez znaczenia. Wszyscy pragniemy zostać gwiazdami rocka, mieć elektryczne gitary i móc wywrzaskiwać wulgaryzmy w stronę wielotysięcznych tłumów, które będą nam za to biły brawa swymi spoconymi łapskami. A u szczytu kariery chcielibyśmy nagrać przesmutną balladę o kokainie, seksie i drewnianym domku nad rzeczką, w którym wydarzyło się wszystko to, o czym kiedyś baliśmy się marzyć. Nieważne. Z kariery rockmana została tylko stara gitara z pozrywanymi strunami. Zostało wspomnienie fałszywych akordów akompaniujących kiełbasie na patyku, gdy komary kąsały po kostkach, a nietrzeźwi koledzy gasili ognisko strumieniem piwnego moczu.
Wszystko jest smart. Jutub w sposób smart wybiera dla mnie kolejne numery. Sam je puszcza, nic nie muszę klikać. Wie najlepiej, co mi się teraz spodoba, trochę się w końcu znamy. Z konta na jutubie niejeden rodzic mógłby wreszcie poznać własne dziecko. Gdyby oczywiście chciał, czasem lepiej nie wiedzieć z kim właściwie mieszka się pod jednym dachem. Dzisiejsi nastolatkowie są mikrojutubami, mają swoje kanały, rzeczy ulubione i nielubiane, subskrybentów codzienności, komentarze (w tym hejt, co hejt musi być wszędzie, frajerzy!), a wszystko w zdigitalizowanej paczce, żeby starym było trudniej.

Muzyka dalej gra, niewolna od paradoksów, z jednej strony zapętlona jak własne myśli, jak kroki pijanego, z drugiej prosta jak zakupy w dyskoncie. Kiedyś kończyła się płyta, igła wypadała z rowka, adapter milkł a wokół zalegała cisza. Dziś można puścić muzę, ktoś w tym czasie urodzi się, dojrzeje, umrze i zgnije, automat i tak włączy następny kawałek.  

czwartek, 6 sierpnia 2015

Pasmo Jaworzyny

Nowy Sącz o godzinie piątej dwadzieścia nie jest światową stolicą spotkań w plenerze, to nie Bulwary Wiślane w Warszawie. Niemal niezauważony przez tutejszych przemknąłem na przedmieścia podążając zielonym szlakiem. Okazało się, że centrum miasta dzieli od gór (tych bez asfaltu, zgrabnych domków i słupów wysokiego napięcia) całkiem spora odległość. Szczęśliwie, droga oferuje sporo atrakcji: dzikie koty, ujadające psy próbujące przesadzić ogrodzenie, by pożreć żywcem przypadkowego turystę, wreszcie krowy, niewydojone i muczące. Kto w ogóle wymyślił, że kogut zwiastuje poranek? Czemu nie rycząca krowa?
Po kilku latach spędzonych niemalże tylko w Tatrach, Beskidy zaskakują na wiele sposobów. Jest łagodnie, nieskaliście, bez przepaści, bez wysokich stopni, bez ludzi… To ostatnie zaskakuje najbardziej. Dochodząc do Hali Łabowskiej spotkałem trzy grupki turystów: czterech gości biwakujących na szlaku, dwoje studentów (jeśli nie licealistów) i małżeństwo po czterdziestce. Poza tym kilkunastu autochtonów obojga płci zbierających jagody. Oto frekwencja w słoneczną sobotę letniego weekendu na głównym szlaku w Beskidzie Sądeckim! Przez dwie godziny! Tyle co na trzech metrach kwadratowych nad Morskim Okiem o dwunastej w południe!
Schronisko na Hali Łabowskiej ugościło mnie tym, co miało najlepszego: parzoną kawą, naleśnikami z jagodami (doprawdy zajebistymi!) i zimnym piwem. Przesiedziałem tam ponad godzinę, tak bardzo nie chciało mi się donikąd spieszyć. W końcu ruszyłem w dalszą drogę, przyjemnym duktem na Runka i na Jaworzynę Krynicką.
Jaworzyna, jak przystało na górę, na którą poprowadzono kolejkę linową, przywitała mnie zasiedziałym w okolicznych ośmiu knajpach tłumem. Byłem na to gotowy. Od dawna wszak wiadomo, że kolejki linowe generują ogromny ruch (wersja dla korporacjuszy: traffic). Ponoć Lucyfer osobiście zarządził budowę podobnej kolejki do piekła. Jak donoszą media, konstrukcja ta, pomimo nowoczesnej technologii i rekordowej przepustowości, nie zawsze nadąża za popytem.
Zejście z Jaworzyny do Krynicy przysporzyło mi pewnych trudności orientacyjnych. Szczęśliwie udało mi się jednak nie przegapić Diabelskiego Kamienia. Z miejscem tym wiążą się pewne legendy. Najpopularniejsza mówi o mezaliansie, jaki narodził się między pewnym rycerzem z Muszyny a ubogą pastereczką, o cudownym źródle, którym owa pasterka obmyła poważne rany swego kochanka, i o czarcie, który z samiuśkich Tatr niósł kawał głazu, by zakryć cudowne źródełko, i który ów głaz tuż przed osiągnięciem celu upuścił (i jak tu się bać piekła, skoro diabeł taka gapa?). Ja najgorliwiej wierzę natomiast w inną przypowieść, mianowicie w tę, wedle której kretyn, który zabazgrał skałę sprejem, będzie w ramach pokuty siedem lat chorował na dezynterię, a potem zostanie impotentem.
Ale oto już widzę dachy krynickich pensjonatów, już czuję aromat miejscowej pijalni z wodą „Zuber” na czele. Kuracjusze spacerują leniwie po centralnym deptaku, miejskie ptactwo biega za nimi w poszukiwaniu resztek ludzkiego żarcia, gołębiej manny z plecaka albo torebki. Muszla koncertowa stoi pusta, ale na banerach obok Jan Kiepura – niezmiennie od dziewięćdziesięciu lat. 
To koniec mojej wycieczki, zaraz podjedzie pekaes i powiezie mnie z powrotem na niziny. Główny Szlak Beskidzki biegnie natomiast dalej, na Huzary, Mochnaczkę, na Beskid Niski i wreszcie w Bieszczady. W głowie zaś rodzi się szalona myśl: a gdyby tak to wszystko naraz…

wtorek, 4 sierpnia 2015

schemat

…zgaś lampkę, zaśnij,

obudź się wyspany, wyłącz tryb drzemki, wstań, wykonaj poranną gimnastykę, zjedz pożywne śniadanie, pełnoziarniste pieczywo, dużo węglowodanów, jakiś owoc albo jogurt, wyjdź z dom punktualnie, nie stój w korku, nie przepychaj się w komunikacji miejskiej, nie krzycz na współpasażerów, dojedź na czas, dojedź przed czasem, zrób sobie lekką kawę, sprawdź pocztę, przejrzyj kalendarz na dzisiaj, bądź punktualny, idź na spotkanie, trzymaj się agendy, dopuszczaj innych do głosu, wyciągnijcie wnioski i spiszcie minutki, zakończ o czasie, nie spóźnij się na kolejne, miej czas na papierkową robotę, odpisz na miale, odpowiedz na telefony, zjedz owoc, spotkaj się z przełożonym, poświęć czas podwładnym, zjedz lunch, w pokoju, powoli, zdrowy, nietłusty, niech tam będą warzywa, popij wodą mineralną, porozmawiaj ze współpracownikami, bądź miły, zadawaj pytania, nie wychodź na papierosa, odpisz na maile, odpowiedz na telefony, potwierdź spotkania (jeśli możesz w nich uczestniczyć), odrzuć spotkania (jeśli nie możesz), domknij bieżące sprawy, pożegnaj się z zespołem, bądź miły, nie stój w korku, nie przepychaj się w komunikacji miejskiej, nie krzycz na współpasażerów, z uśmiechem powitaj żonę, powiedz że pięknie wygląda, uściskaj dzieci, zapytaj co w szkole, pogłaszcz psa, zjedz banana albo zbożowy batonik, przebierz się, idź pobiegać, nie przesadź, zrób zakupy, pamiętaj o zbożowych batonikach dla dzieci, i dla siebie, i o kremie na noc dla żony, weź sobie zimne piwko, ale tylko jedno!, z uśmiechem powitaj żonę, weź prysznic, sprzątnij kocią kuwetę, umyj ręce, zjedz kolację, z żoną i dziećmi, powiedz że bardzo ci smakuje, ucałuj żonę, pobaw się z dziećmi, ułóż je do snu, sprawdź pocztę na służbowym telefonie, wypij piwko, obejrzyj serial, przytul się do żony, umyj zęby, połóż się do łóżka, poczytaj książkę przed snem, pocałuj żonę, odbądźcie stosunek seksualny, powiedz żonie że ją kochasz, zgaś lampkę, zaśnij,

obudź się wyspany, wyłącz tryb drzemki, wstań, wykonaj poranną gimnastykę, zjedz pożywne śniadanie…

poniedziałek, 27 lipca 2015

Autobusy i żelazka

Autobus podjeżdża na przystanek, kierowca otwiera drzwi, następuje zwolnienie blokady. Wyprasowane bluzki i koszule przesuwają się coraz bliżej i bliżej, najpierw nieśmiało muskają, potem stykają coraz większymi powierzchniami, aż w końcu, gdzieś w tej przeklętej przestrzeni między progiem a kasownikiem, następuje masowe mięcie, zbiorowe samobójstwo porannych prasowań. Nieważne ile czasu dopieszczałeś żelazkiem rękawy, zagięcie zaraz się pojawi, na lewym albo prawym, a może na obu naraz. Jak nie rękaw to plecy, bo ktoś z tyłu napiera, bo na niego też ktoś napiera, bo na tamtego napierają dwie kolejne.  A jak jesteś niewysoka i drobna najlepiej w ogóle zrezygnuj z prasowania, bo wygniotą cię z każdej strony, nawet od góry. Albo woź ze sobą żelazko. Producenci walizek na laptopy powinni wypuścić na rynek wariant ze kieszenią na żelazko, a najlepiej dodatkowo z miejscem na małą deskę do prasowania. Ewentualnie pracodawcy mogliby rozważyć instalację w przestrzeni biurowej kącików do prasowania, na przykład gdzieś koło socjalnego. Albo jeszcze lepiej na recepcji, żeby móc się ogarnąć zanim napatoczymy się na szefa. A jak to nie pomoże, to już nie wiem co. Trzeba będzie poprosić celebrytów, żeby zaczęli paradować w wyświechtanych ciuchach. Po kilku miesiącach społeczeństwo przyjmie to za obowiązujący z dawien dawna standard i już w ogóle nie trzeba będzie prasować. Tylko co na to producenci żelazek?


środa, 22 lipca 2015

[Knajpy w klimacie PRL-u], T. II

Tymczasem w drzwiach pojawia się para w stylu Jay i Cichy Bob. Z tą różnicą, że tu to grubszy, z chińskim tatuażem w stylu „kurczak w pięciu smakach” na ramieniu, bez przerwy nawija, a chudy milczy. Może w dzieciństwie zlizywał resztki jedzenia z miksera i kiedyś zapomniał wyłączyć z gniazdka? W sumie lepiej tak niż ten drugi. Sześćdziesiąt procent jego wypowiedzi to przekleństwa, raptem jakieś dziesięć różnych słów wypluwanych bezmyślnie w przypadkowej kolejności. Może to konkurs na najbardziej wulgarnego człowieka świata a chudy jest od księgi rekordów Guinessa i wszystko liczy? Wzięli po browarze i usiedli przy stoliku – szczęśliwie na samym końcu sali. Nie mówię, że jestem święty; też czasem przeklinam. No ale, kurwa, bez przesady.
Mam nadzieję, że trzy gracje, które właśnie z rozmachem weszły do lokalu, nie planują uskuteczniać dźwiękowej inwazji na zwykłych, barowych zamulaczy-piwożłopów. Kroki mają dość swobodne, lekkie, żeby nie powiedzieć – chwiejne. Szpilki i koturny nie pomagają. Obcisłe miniówy chyba też. Ale co ja się znam, ani w szpilkach, ani w miniówach nie chadzam, jestem jakiś mało tęczowy. Dziewczyny już są przy barze. Komunikacja między nimi niby trwa, ale więcej w tym śmiechów, chichów, prychnięć, niż słów zdefiniowanych w pewuenowskim Słowniku Języka Polskiego. W końcu odzywa się czarna. Jak chodzi o trzepotanie rzęsami, blondyny zawsze z przodu, ale jak trzeba coś zamówić na barze, to najczęściej pierwsza odzywa się czarna.
- A jakie wino państwo macie?
Cisza. Barmanka (barman znowu czmychnął na zaplecze) spogląda z wyraźnym poczuciem wyższości.
- Nie mamy wina – odpowiada.
- A co macie?
- Piwo alb wódka. Może być łiski – kiwa głową w stronę Red Label.
Trzy gracje potrzebują konsultacji.
„No to, hihi, hehe, to może, huhu, haha, weźniemy (tu mam okropne ciary na plecach), hihi, tą wódkę (prychnięcia), ja ją lubię, hihi, i bynajmniej nie jest taka ostra, hue hue.
- To co będzie? – barmanka się niecierpliwi. Zdaje się, że ma kogoś ważnego na Messengerze w smartfonie.
- To my weźniemy (znowu te ciary!) wódkę z colom.
- Tylko żeby była light. Znaczy się cola nie wódka, hihi.
Dopiłem. Patrzę na zegarek – pekaes podjedzie za pół godziny. Trzeba się powoli zbierać. Żegnam się grzecznie i zmierzam do wyjścia.
- Pani kierowniczko! – drze mordę ten wypłosz od trzech kolejek, który nie wiadomo kiedy wrócił. – Jakiś koleś zerzygał się koło kibla i teraz śpi z gębą w muszli!
Knajpa w klimacie PRL-u. Szare kredensy, bezstylowe abażury, na ścianie Danuta Rinn i kabaret Tey. Równie dobrze może to być Wersal, buddyjska pagoda, steampunkowy klubik, domek w sycylijskim stylu, bollywoodzki salon albo prowincjonalna dyskoteka z autografami członków zespołu Akcent na ścianie. Nieważne. I tak ktoś wejdzie z pitbulem bez smyczy, ktoś pokaże stringi, ktoś będzie chlał na umór albo klął bez końca, komuś wcisną nieświeżą różę, a ktoś zarzyga kibel. A wszystko to będzie obserwował ktoś przypadkowy, sączący leniwie jedno piwo, pozornie znudzony, zniesmaczony. Ale trochę jakby... zazdrosny?

czwartek, 16 lipca 2015

[Knajpy w klimacie PRL-u], T. I

Knajpy w klimacie PRL-u wywołują we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony mam wrażenie, że wkraczam w późne średniowiecze, w którym telewizor był tylko u sąsiada a numer na telefonie dosłownie się wykręcało, z drugiej wiem, że sam się w tej - jakkolwiek pompatycznie to nie zabrzmi – epoce, urodziłem. A nawet w jakimś sensie w niej pomieszkiwałem, gdy za dzieciaka spędzałem wakacje u babci. Bo u babci sporo PRL-u walało się po kątach.
Tu jest podobnie. Za barem stoją rzędem drewniane kredensy z odpadającą farbą w kolorze polnej myszy. Na nich szafki regałowe, w których półki uginają się od ciężaru pospolitych wódek czystych i najtańszych farbowanych. Za produkt premium robi tu Red Label. Jeszcze wyżej plakaty: panowie z Czerwonych Gitar w eleganckich marynarach, Danuta Rinn z piórami, kabaret Tey zaprasza na występy wąsami Bohdana Smolenia, a Czesław Niemen spogląda tajemniczo spod czarnego kapelusza. Ponad barem bezstylowe abażury próbują rozświetlić pomieszczenie, ale żarówkom najwyraźniej brakuje mocy.
Dziewczyna za barem ubrana współcześnie, jest miła, jest uśmiechnięta – chciałoby się rzec: nie pasuje do wystroju wnętrza. Z drugiej strony… Może to tylko nam, wychowankom transformacji, rozpieszczonym hamburgerami popijanymi coca-colą, wydaje się, że wtedy wszystko było szare i smutne? Piwo smakuje jako tako, kosztowało szóstkę, więc nie mam wygórowanych oczekiwań. Próbuję rozsiąść się wygodnie na stołku barowym, ale lite drewniane siedzisko raczej nie współpracuje z moimi pośladkami. Nieważne, jakoś wytrzymam.
Wchodzi koleś z pitbulem, bez smyczy, bez kagańca. W pierwszej chwili poczułem się nieswojo, ale ku mojemu zaskoczeniu pies łasi się do wszystkich, domaga atencji i pieszczot, wesoło merda ogonem. W końcu bestia podlazła i do mnie – głaskać, nie głaskać? Wygląda na ogromnie towarzyskiego, ale wystarczy że na chwilę coś mu strzeli do łba i palce będę zbierał z podłogi. Dobra, pogłaszczę! O, jak się psina cieszy. Nikt mu jeszcze nie powiedział, że jest maszyną do zagryzania. Laska obok zdaje się absolutnie zafascynowana zwierzakiem. Tarmosi go za głowę, za uszy, za pysk – z daleka wyglądałoby to pewnie na próbę samobójczą. Nachyla się mocniej, zbyt mocno… Ponad linią przetartych dżinsów pojawia się wąska, czarna tasiemka. Okoliczne samce (te ludzkie) szybko podłapują temat. Są stringi – jest potencjał. Mimowolnie przyglądam się dokładniej. Ciekawy model, myślę, oryginalne te zapięcia (rozpięcia?) z tyłu. Praktyczne.
Pies poszedł za bar, a tymczasem do knajpy wchodzi babulinka z pękiem róż, których świeżość najwyraźniej zgubiła się po drodze. Najpierw obskakuje pary, nawet udało się coś opylić. Teraz podchodzi do mnie, nie wiem po jaką cholerę, ale podchodzi.
- Może różyczkę kawaler kupi? – pyta, niczym Tomasz Dedek Michała Milowicza w „Poranku kojota”.
- Dzięki, nie potrzebuje – nie brzmię uprzejmie, trudno.
- A może by się przydała? – drąży temat babsko. – Jak kawaler weźmie, to może coś poderwie.
- Obejdzie się! I bez tego jestem dobry w podrywaniu. – zamknąłem rozmowę. Nie dodałem tylko, że chodziło mi o podrywanie dupy z krzesła.

Nieważne, w barze zjawia się kolejna osobliwość. Wysoki, chudy koleś, z twarzy zupełny wypłosz, ale krok ma dość pewny. Na głowie sprana czapka z daszkiem, kiedyś chyba granatowa. Podchodzi do baru, staje tuż obok mnie i ściąga wzrokiem barmana, który przed chwilą wylazł zza zaplecza. Prosi trzy lufy czystej i oranżadę. Spoglądam w stronę drzwi, czy jego kumple już wchodzą, ale nikogo nie ma. Wypłosz się nie patyczkuje. Między pierwszym a ostatnim kieliszkiem mija jakieś dziesięć sekund, drugie tyle poświęca na popitę. Poprawia czapkę, dziękuje, wychodzi. Barman bez wzruszenia sprząta szkło.

wtorek, 7 lipca 2015

W końcu tyle się działo

Budzik. Piąta rano. Stuka palcem w miejsce wyłączenia alarmu. Nie jest łatwo tak po prostu podnieść się z łóżka o piątek, ale jakoś się udaje. Odbywa szybką toaletę i schodzi do jadalni na śniadanie, gdzie nikogo o tej porze nie ma. Gotowy do wyjścia, ale sprawdza jeszcze plecak, czy na pewno wszystko spakowane. Na dworze póki co chłodno, ale słońce pnie się coraz wyżej; pewnie wkrótce zacznie grzać.
Z trudem rozsuwa zaropiałe powieki, by spojrzeć na leżący przy łóżku zegarek. Za piętnaście dwunasta, mógłby jeszcze chwilę pospać. Sen jednak nie powraca, wstaje więc leniwie i wciąga na nogi spodnie. Idzie do toalety, trzeba się w końcu ogarnąć, nie? Nawet na urlopie. Wreszcie jest, powiedzmy że gotowy. Schodzi do restauracji, ale po dwunastej śniadań już nie serwują. Trzeba coś upolować na mieście, Wychodzi z hotelu, twarz zalewa mu fala gorąca.
Zaczyna się najcięższy fragment podejścia. Powoli stąpa po wysokich, granitowych stopniach, jeden za drugim. Czasem szlak jest podniszczony, drobne kamienie osuwają się spod butów, trzeba uważać, żeby po nich nie zjechać. Podejście staje się coraz bardziej strome, już widać pierwsze łańcuchy i klamry. Nie tylko nogi będą dziś potrzebne, teraz także ręce czeka spory wysiłek. Zaczyna się wspinaczka, pot spływa ciurkiem z czoła, zimna stal łańcucha napręża się dźwięcznie, chropowata skała wżyna się w dłonie.
Najbliższa sensowna knajpa znajdowała się dość daleko, ale to w sumie dobrze. Większość drogi pokonał w cieniu parkowych drzew, a wiadomo jak taki poranny spacer poprawia zdrowie. Szkoda, że z powrotem musi się męczyć pod górę. Ciężko, naprawdę ciężko… Zachciało się pojechać dla odmiany w góry, to masz góry – pomyślał. W końcu widać hotel, jeszcze tylko tych kilkanaście stopni do wejścia. Stając w holu ciężko dyszy. No, to się przeszedłem! – pomrukuje zadowolony. Wchodzi do pokoju – chyba się jeszcze na chwilkę położę.
I nagle szczyt. Przestrzeń otwarła się niespodziewanie na wszystkie strony. Ledwo łapie oddech, trudno stwierdzić, czy to zadyszka czy zachwyt. Wokół złowieszczo zerodowane granie, poniżej wylizane przez lodowce doliny, w oddali zaś cała reszta. Miasteczko, jeszcze wczoraj gwarne i rozbiegane, teraz wydaje się raptem skupiskiem rozmazanych na horyzoncie pikseli. Stamtąd przyszedłem? – powątpiewa. To kawałek tego samego świata?
I znowu bąbelki. Cały urlop mógłby mu upłynąć w mruczącym, buzującym jacuzzi. Dziś czuje się nawet lepiej niż ostatnio nad morzem: słońce to samo, woda ciepła i czysta, nie zasikana przez dzieciaki jak w Bałtyku, no i widoki ciekawsze. Dobrze, że pobudowali te termy – myśli, jest przynajmniej jakaś atrakcja turystyczna. No i góry fajnie stąd wyglądają. Tylko po co się tam pchać, tak wysoko? – myśli. Nie rozumiem, a przecież ludzie chodzą.
Ostatnia prosta i wreszcie spomiędzy drzew wyłania się murowany domek. Może zrzucić plecak ze zmęczonych barków, pani za barem już czeka. Potrzebuje ledwie chwili, by zdecydować – dziś najlepsza będzie kwaśnica na żeberku, gęsta od kapusty, że łyżkę można na sztorc postawić. Do tego zimne piwo; najlepsze na świecie, bo wypite w schronisku po górskiej wycieczce.
Czuje, jak tłuszcz z golonki powoli ścieka mu po brodzie. Dobrze górale przypiekają, oj dobrze! A do tego w tej knajpie podają całkiem słuszne porcje. Wczoraj trafił gorzej, wczoraj się nie najadł. A tu – choćby promocja na piwo zachęca do ponownych odwiedzin. Może nie jutro, jutro pójdzie na pizzę, ale raczej tu wróci. Kelner! Jeszcze jeden kufelek poproszę!
Zwija poduszkę w nieforemną bryłę, lubi gdy głowa leży nieco wyżej. Oczy same się zamykają. To normalne po tak intensywnym dniu.

W końcu tyle się działo. 

wtorek, 30 czerwca 2015

Kocie sprawy

Nie ma to jak kotka. A najlepiej dwie, przecież jedna będzie się nudzić… Mrukliwe, futrzaste baby z wąsami, prawie jak Conchita, ale mają jednak w sobie dość godności, by nie śpiewać na Eurowizji. Z rana (a rano dla kotek to piąta, wpół do szóstej najpóźniej) wpakują ci się do łóżka i wyjadą z dyńki – ot, taki koci znak pokoju i miłości. Ale spróbuj tylko odwdzięczyć się w ciągu dnia, kiedy akurat byczą się na posłaniu drapaka. Ofukną cię stanowczo, bo niby jakim prawem przerywasz ich drzemkę, zaledwie trzecią tego dnia?! Koty przesypiają ponoć sześćdziesiąt procent doby. Tym bardziej zaskakuje skala chaosu, który w pozostałym czasie aktywności potrafią rozpętać na całej dostępnej dla nich przestrzeni.
Prosty przykład. Na blacie w kuchni, zawinięta w plastikową torebkę śniadaniową, leżała kajzerka. Stara, czerstwa, zapomniana, czekała aż łaskawa ręka skruszy ją i podkarmi przypadkową gromadę gołębi koczujących pod blokiem. Nie doczekała się. Wracam do domu, pozornie wszystko wygląda normalnie. Kotki wylegują się leniwie w przypadkowych miejscach, jedna rozłożona jak płaszczka na podłodze pod drzwiami balkonu, druga zwisająca niedbale tylnymi łapkami z krzesła obrotowego. Norma. Wchodzę więc do mojego pokoju i… otwieram szeroko oczy.
Kapa na łóżku podwinięta, na niej i wokół mnóstwo okruchów, na środku zaś leży poobgryzana ze wszystkich stron obeschnięta kajzerka. A w mojej głowie pomieszanie złości, niedowierzania, podziwu i strachu. Złość, bo cały ten syf trzeba będzie sprzątnąć. Niedowierzanie, bo koty jakimś cudem zorganizowały logistykę pozwalającą na przeniesienie całej zasuszonej kajzerki z blatu kuchennego na moje łóżko. Podziw z tego samego mniej więcej powodu – rozumiem, że zrzuciły bułę na podłogę, ale jak do cholery władowały ją na moje łóżko?! Strachu, bo jeśli wpadły na tak abstrakcyjny z mojego punktu widzenia koncept, to lepiej nie myśleć, na jak zwichrowane pomysły mogą jeszcze wpaść.
Co było robić – przecież nie zagonię kotów do sprzątania. Wyciągnąłem odkurzacz – odrobina słodkiej zemsty, bo one nie znoszą tego ryku – i sprzątnąłem rozkruszone pieczywo z łóżka.

Podobnych wydarzeń było już kilka. Ale tak jak łatwo sprzątnąć kajzerkę, tak i łatwo zebrać rozlaną wodę z szuflady, albo kupić nowe słuchawki. Kiedy jednak na spokojnie analizuję kocie zestawienie zysków i strat, nasuwa się jeden zasadniczy wniosek. Warto było adoptować!

sobota, 27 czerwca 2015

Esmeralda

Czego poszukujesz, Esmeraldo?
Wyłowić cię z tłumu nigdy nie stanowi problemu. Wystarczy, że zamkniesz swą marmurową figurę, tę porcelanową talię wyprofilowaną zgodnie z najwyższymi standardami Unii Europejskiej, w jakąś zgrabną, nie za długą sukienkę. Oto jesteś, żywiołowo migający punkt na dziesiątkach samczych radarów. Oni już sposobią się do ofensywy, ale to przecież ty decydujesz, kto podpłynie blisko, a kto w swej naiwności nadzieje się na minę.
Wybierasz, jak się wybiera jogurt w hipermarkecie. Jaka marka, jaki wariant, jaki smak, jaka pojemność, czy ze zbożem, z owocami, czy może jednak fit. Cała lodówka szczerzy się przed tobą zadziwiającą gamą nienaturalnych uśmiechów, pręży muskuły (jeśli są) i rzuca zaczepne spojrzenia. Ciebie nie interesują promocje, nie spoglądasz na marki własne w dyskontowych cenach. Liczy się tylko towar premium. Najlepiej bezglutenowy, bezcukrowy, taki, przy produkcji którego nie pracują dzieci poniżej piętnastego roku życia, ani nie wycina się lasów tropikalnych, przebadany i zatwierdzony przez Polskie Towarzystwo Dietetyki Sportowej. Bo to ty wybierasz.
Wtedy podchodzisz i spoglądasz mu w oczy. Potrzebny ci zaledwie jeden błysk spod gęstych, grubo tuszowanych Armani Black Ecstasy rzęs. On już wie, że został wybrany. To jego kolektura okazała się szczęśliwa, to jego wybrało czterdzieści pięć kulek po tym, jak nastąpiło zwolnienie blokady. Wystarczy dosłownie jeden błysk spod zacieniowanej Chanel Les 4 Ombres powieki, a on już wskakuje do wózka, już jedzie w stronę kas.
Zaczynacie nieśmiało, jak dziecko próbujące nieporadnie rozbujać huśtawkę. On wie, że wygrał, ale niezupełnie jeszcze ma pomysł, co zrobić z tak nagle nabytą fortuną. Nie naciskasz. Niech przejmie inicjatywę, a właściwie niech mu się wydaje, że przejął. Niech nabierze pewności, niech się w niej zatraci. Każdego zwycięzcę pochłonie w końcu pewność siebie. Huśtawka wychyla się coraz bardziej, amplituda drgań rośnie. Wasze ciała splatają się z coraz większą zawziętością. Chodzi o to, aby powierzchnia styku była jak największa. Dłonie skanują barki, ramiona, łopatki, biodra, krzyż i niżej – złośliwość Boga, że człowiek ma je tylko dwie. Zespalacie się w uścisku, łapczywie sklejacie naskórkiem, dyfundujecie w sobie nawzajem.
Usta w końcu musiały się spotkać. Udało się. Potrzebowaliście rozciągniętych w nieskończoność minut poszukiwań, momentów gorzkiego zwątpienia i frustracji, dziesiątek nietrafionych mlaśnięć i cmoknięć. Wreszcie los okazał się łaskawy. Przynajmniej dla niego; przecież ty, Esmeraldo, dokładnie wiedziałaś kiedy i jak to nastąpi. To ty zarządzasz losem, kreujesz los, ustawiasz jego harmonogram i decydujesz, kiedy nastąpi przejście do kolejnego etapu. W końcu pozwalasz jego spierzchniętym i zmęczonym przez tęskne poszukiwania ustom odnaleźć ciebie. Ileż radości pulsuje nagle w tych mięsistych, nieco słonawych, pokrytych lekko złuszczającą się skórą workach, gdy niby przypadkowo przytrafi im się nagle delikatne muśnięcie o smaku pomadki Chanel Rouge Coco. Oto koniec tułaczki. Oto Ziemia Obiecana, nieważne Kanaan czy Łódź.
Później wszystko dzieje się już bardzo szybko. Incydentalne spotkania dwóch obcych sobie warg z dyskretnych skubnięć bardzo szybko przechodzą w łapczywy taniec hedonizmu. On wariuje, ty udajesz, że za jego wariactwem nadążasz. Czas jakiś trwacie w epileptycznym zwarciu; dłonie wygniatają koszulę i sukienkę. Języki odbijają się od siebie, zębów i podniebienia, knagujecie je zawzięcie, mocno. Ten węzeł nie może puścić!
W końcu następuje konkretna decyzja. Szybko wychodzicie z klubu. Taksówka oczywiście czeka, o tej porze nigdy ich nie brakuje. Kierunek jest prosty – do niego. Jedziecie sczepieni jak dwa płaskie klocki Lego, ale taksówkarz ma to gdzieś. Dla niego to kurs jak co sobotę. Czujesz, jak twój produkt emanuje szczęściem i sukcesem, tak jakby jogurt mógł cieszyć się, że został włożony do koszyka klienta.
Dla ciebie też jest ok. Znowu się udało. Jak zwykle - znalazłaś, co chciałaś.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Wszystko masz!

Czego jeszcze potrzebujesz? Przecież wszystko masz.
Dobrą robotę masz, w dużej firmie. Kasa się zgadza, a jak dowieziesz targety, to już w ogóle jest fajnie. Biuro masz ładne, nowoczesne; są ergonomiczne fotele i ekspres do kawy na kapsułki. Siedem różnych smaków! O jedenastej zawsze wpadnie pan kanapka z czymś dobrym, a co drugi dzień sushi. Szefa masz całkiem spoko, gość co chwilę w delegacji; zjazdy, konferencje… Nie przeszkadza Ci na co dzień. Masz pokój do czilautu, automat z batonikami i soki owocowe w socjalnym. No i ta klimatyzowana winda – prawdziwy wypas!
Mieszkanko też masz przecież niczego sobie. Siedemdziesiąt metrów to chyba akurat dla singla? Fajnie urządzone, twój architekt naprawdę dobrze sobie to wszystko wymyślił. Przejście z kuchni do jadalni – pierwsza klasa! Dobrze, że zdecydowałeś się na te stylowe, włoskie meble – tanie nie były, ale zarąbiście pasują do całego mieszkania. No po prostu klasa! Wiadomo, jeszcze parę latek musisz się pobujać z kredytem, ale warto było. Dzisiaj każdy chce mieszkać w Wilanowie.
Brykę masz dobrą, elegancką, wygodną, szybką. Ile potrzebujesz do setki? Siedem sekund? Sześć i pół? Tapicerka skórzana - wiadomo, tak musi być - ale wykonanie naprawdę pierwsza klasa. W końcu niemiecka doskonałość. Aż szkoda tyłka z fotela podnosić, jak trzeba wysiadać. Autko dobrze się prowadzi, nie szarpie, nie wywija numerów. Wiadomo, że służbowe, to nie to co własne, ale i tak jeździsz ile chcesz, kilometrówek nikt nie sprawdza, no i za wszystkie te serwisy, przeglądy płaci firma.
Wakacje zawsze spędzasz w topowych miejscach. Nie jakieś tam Włochy, Chorwacje, Grecje czy Teneryfy, gdzie tylko plebs jeździ. Nie jakieś Egipty, Maroka i Tunezje, gdzie strach wyjrzeć przez okno z pokoju, bo cię zaraz zastrzelą. Ty jeździsz stylowo, modnie, tak jak się teraz jeździ. W zeszłym roku Dominikana, dwa lata temu Sri Lanka a w tym? No właśnie! Vanuatu, bracie, to jest miejsce na wakacje! Świetny wybór. Słyszałem, że miejscowe panienki strasznie lecą na Europejczyków. All inclusive, stary! All inclusive!
Tu zresztą też masz życie, jak pan! Co weekend imprezka, tylko najlepsze kluby. Lada moment na Mazowieckiej zaczną rozwijać czerwony dywan, jak tylko zobaczą, że wysiadasz z taksy! Karki z ochrony kłaniają ci się w pas. Wystarczy, że machniesz im przed oczami swoją kartą vipowską. Masz wszystko, driny, muzę, a jak ci się zachce, to diler jointy w zębach przynosi. Wie, że ma do czynienia z biznes klasą! A laski ustawiają się w szeregu i organizują między sobą casting na to, która ma dziś na ciebie wyłączność
Ogólnie masz pełen luz - zero zobowiązań, stary. Nikt ci nie powie, że krzywo pościeliłeś łóżko, albo niedokładanie wyszczotkowałeś muszlę klozetową. Dla nikogo nie wracasz za późno do domu. Dla nikogo nie siedzisz za długo pod prysznicem. Dla nikogo za głośno nie pierdzisz, nie oglądasz meczu za długo, nie zjadasz o jednego hamburgera za dużo, ani nie wypijasz o jedno piwo za dużo. Sam decydujesz, kiedy wyrzucić śmieci, a kiedy nakarmić rybki. Masz nad tym wszystkim władzę, stary, sam wszystkim rządzisz! Nikt cię nie strofuje, nie napomina, nie pilnuje, bo nikogo takiego nie masz! Nie masz nikogo takiego i już!

I sam widzisz, stary, że kto jak kto, ale ty to wszystko masz…

czwartek, 30 kwietnia 2015

Głowa w reklamówce

Rozemocjonowany tłum ludzi skupiony wokół pociągu kolejki wukade, który zatrzymał się na kilkanaście metrów przed peronem, zazwyczaj zwiastuje coś niemiłego. Dlaczego skład nie dojechał do stacji? Dlaczego ludzie wchodzą na tory? Skąd ta wrzawa, skąd te krzyki? Dlaczego ktoś zdziera gardło histerycznym: „Wołajcie pogotowie!”?
Wypadki chodzą po ludziach. Albo raczej; ludzie chodzą na wypadki. Wiadomo, nie chcą, ale to nie wypadek jest przyczyną człowieka (może być, ale to wciąż jednak rzadkość), a człowiek sprawcą wypadku. Czasem chodzi o szyny, czasem o asfalt, o kamienie, korzenie, czasem bo trzęsienie ziemi albo tornado. Najczęściej jednak demiurgiem wypadku jest człowiek. Zdzisiek, Krzysiek albo Staśka. Człowiek.
Ludzie z wukadki wyglądają na wstrząśniętych. Ktoś komentuje głośno rozedrganym głosem, ktoś krzyczy. Stało się! Człowiek pod kołami kolejki. Kolejny wypadek. Chyba śmiertelny, ale dopóki ten tłum miota się w chaosie, trudno to stwierdzić. Wiadomo, że na torach stoi wielotonowa, metalowa bryła. Wiadomo, że pomimo wytycznych zawartych w rozkładzie jazdy, bryła nie dojechała na czas na kolejny peron, zatrzymana przez maszynistę kilkanaście metrów wcześniej z rozpaczliwym piskiem. Wiadomo również, że gdzieś pod wielotonową, metalową bryłą znajduje się kilkadziesiąt kilogramów mieszaniny kości, tkanek, mięśni i tłuszczu; królestwo - zwierzęta, typ – strunowce, podtyp – kręgowce, gromada – ssaki, i dalej: żyworodne, łożyskowce, naczelne…
Straszny ten tłum, pięknie krzyczą, profesjonalnie lamentują, ale zupełnie nic z tego nie wynika. Wiadomo, że ktoś tam wpadł pod pociąg, ale co dalej? Pomagamy? Wyciągamy go? Ktoś chce działać, ale tam jest krew. Wrażliwy na krew, nie da rady. Ktoś inny by wyciągał, ale nie wiadomo, co na to współczesna medycyna. Pewien starszy pan mówi, że kiedyś się wyciągało, ale wnuczek mu ostatnio powiedział, że teraz wszystko jest inaczej. A jeśli wszystko, to może dziś już się nie wyciąga? W końcu ktoś dostrzega, że tam obok wielgachnego, żelaznego koła leży jakaś nieforemna, zapiaszczona kula. Jakby ktoś wiózł zestaw do gry w kręgle i zgubił kulę średniego kalibru. Ktoś odważny podchodzi bliżej,  chyba racjonalista, bo szybko stwierdza, że w kręgle gra się bardziej foremnymi kulami. Po chwili do zjawiska podchodzi kolejny, trochę się zna, był na medycynie, ale za dużo nauki, więc poszedł na marketing i zarządzanie. Do tego odwiedzał swego czasu Hula-Kulę, więc o bołlingu też ma jako takie pojęcie. Nie, to nie kula do gry w kręgle – stwierdza samozwańczy ekspert – to ludzka głowa. Z grubsza taka sama, jaką ma każdy ze zgromadzonych gapiów. Tylko stanowczo oddzielona od reszty ciała, co jej niespecjalnie służy.
„Krzysiek! Krzysiu! Krzyś, gdzie jesteś??” – ktoś z tłumu się wydziera. Ciszej, kobieto! Przecież tu tragedia, tu wypadek śmiertelny, a ty się drzesz za swoim Krzysiek jak opętana! „Krzysiuuu!” – nie odpuszcza kobieta po pięćdziesiątce, w skromnym stroju, z reklamówką z dyskontu w dłoni. Przeciska się przez tłum, potrąca Bogu ducha winnych ludzi, którzy przypatrują się z przepełnionym fascynacją frasunkiem głowie oddzielonej od ciała, pierwszej, jaką przyszło im kiedykolwiek oglądać. „Krzysieeeeeeek!” – drze się kobieta, nie zważając na innych.
Ktoś ją rozpoznał. „Pani jechała ze mną kolejką” – mówi jakiś facet, niby nieźle ubrany, ale oczy przepite, jak u żula z dwudziestoletnim stażem, albo gościa, którego przerosła transformacja. „Pani była w drugim wagonie. Co to za Krzysiek, co go pani szuka?”
Wtedy kobieta dostrzega tę nieforemną kulę leżącą obok koła wukadki. Zastanawia ją spokój, swoista beztroska, z jaką kula odnosi się do niezwykłych okoliczności dzisiejszego popołudnia. Ludzie biegają, krzyczą, podnoszą lament; maszynista wyrywa sobie ostatnie włosy z wyłysiałej głowy, gdzieś w oddali słychać pierwsze syreny, pełen jazgot, wielkie poruszenie, a ta kapryśna kula po prostu sobie leży, pełna obojętności, która w takich chwilach nie przystoi nawet takim nieforemnym kulom. W kobiecie wzbiera gniew, ta kula nie może sobie tak po prostu tam leżeć. Zresztą, to nawet nie jest kula, to jest jakieś… Jakaś… bryła. Bardziej podłużna, jak jajko. Ale zupełnie niegładka, są wgłębienia i wypustki. Tu dwie dziury, tam wystający grzbiet niby górska grań albo dach gotyckiego kościoła. A wszystko w krwisto-brązowym pyle. Co to jest? O co tu chodzi?
Kobieta zbliża się do zjawiskowej kuli, nachyla się…
„Krzysiu, czemu jesteś kulą?” – pyta kobieta. „Krzysiu, czemu tu leżysz? Miałeś czekać na peronie na wukadkę, miałeś się dosiąść i mnie znaleźć.” „Krzysiu, czemu tu leżysz? Ludzie czekają, chcą jechać dalej. Wstawaj! Krzysiek, przecież nie możesz tu tak leżeć! Jedziemy do ciotki, zapomniałeś?” „Krzysiek, co to w ogóle znaczy? Gdzie jest reszta ciebie? Krzysiek, o co chodzi? Krzysiek! Odpowiadaj jak matka pyta!”.
Kilka osób spostrzegło, że sytuacja przedstawia się nieszczególnie. Złapali kobietę pod ramiona; próbują odciągnąć ją od torów, od nieforemnej kuli opartej leniwie o koła kolejki, od pozbawionej reszty ciała głowy Krzyśka. Nagle jednak kobieta wyrywa się; okazuje się, że dysponuje nadludzką siłą, jak Pudzian. Każda matka potrafi być Pudzianem, kiedy chodzi o dziecko.
Kobieta zdecydowanym ruchem podnosi głowę z torów. „Szybko! Szybko!” – krzyczy, ale nikt nie wie o co jej chodzi, ani co mają robić szybko. Krzysiek, sprowadzony aktualnie do objętości własnej głowy, jako że reszta ciała spoczywa gdzieś pod kolejką i nie bierze udziału w bieżących wydarzeniach, również niezupełnie pojmuje o co chodzi matce. Wiadomo - matki tak czasem mają, że nie wiadomo dokładnie o co im chodzi. Poza tym, że na pewno chcą jak najlepiej. Kobieta wpycha głowę do reklamówki. Miała w niej tylko pudełko czekoladek, pewnie na prezent dla tej ciotki, co to mieli do niej jechać z Krzychem. A że dyskonty robią teraz pojemne reklamówki, głowa jeszcze jakoś się mieści.
„Szybko panowie, szybko!” – kobieta przytomnie dostrzega ratowników wysiadających właśnie z erki. Wciąż nie wiadomo jednak, co ma być szybko. Ratownicy patrzą zdezorientowani, jak kleista jucha oblepia od wewnątrz reklamówkę z dyskontu. Pudełko czekoladek też jest już mocno upaćkane. Tylko o co chodzi tej nieszczęsnej kobiecie? Co ma być szybko? Szybko do prosektorium na sekcję zwłok? Szybko w formalinę? W końcu jeden z ratowników zdobył się na odwagę: „Proszę pani, co pani tak z tą… reklamówką?”
„Weźcie ją szybko! Weźcie szybko resztę! Przyszyjcie! Przecież tu trzeba szybko!”
I znowu konsternacja. Co ona chce, głowę do reszty ciała przyszywać? Żeby ładniej w trumnie wyglądało? Szwy się przypudruje, albo założy koszulę z wysokim kołnierzykiem – przy dobrym wykonaniu można otwierać w kościele przed rodziną i nikt się nie skapnie, że Krzysiek jest trochę jak dwuelementowe puzzle 3D. Wszystko do zrobienia, tylko czemu ma być na szybko?
Wtedy kobieta precyzuje o co jej chodzi. „Przecież jak się szybko przyszyje, to wszystko jest dobrze. Zrasta się, goi. Tylko trzeba szybko, bo obumiera! Czytałam w gazecie. Taki facet opowiadał, że mu rękę powyżej łokcia ucięło, ale mu przyszyli. Nie jest sprawna na sto procent, ale nią ruszą. Najwyżej Krzysiek będzie musiał uważać, żeby za bardzo tą głową nie kręcić. Same palce też przyszywają, jedna dziewczyna miała taki wypadek, że jej wskazujący, środkowy i serdeczny lewej ręki urwało. Przyszyli. Dziewczyna nawet na gitarze potrafi grać! Medycyna bardzo poszła do przodu! Baśka to mi nawet ostatnio mówiła, że jakiemuś tam w Ameryce krajzega przyrodzenie ciachnęła. Przyszyli mu i jeszcze dzieciaków narobił!”
Jeden z ratowników mimowolnie przejmuje reklamówkę z rąk matki. Mógł zrobić jak kumple z osiedla – pieprzyć studia, zrobić uprawnienia na koparkę albo wózek widłowy, mieć zwyczajną robotę, ósma-szesnasta i fajrant. Żadnych poharatanych ciał, spóźnionych pieszych, plam z krwi i jelit na asfalcie, żadnych zmiażdżonych członków, obciętych rąk, nóg, głów, żadnych kochanek, żon, matek.
Spogląda na zawartość reklamówki. Twarz Krzyśka wyraża zrozumienie.
„To nie twoja wina, stary” – Krzysiek próbuje się tłumaczyć przed ratownikiem. „To ja… Spieprzyłem. Trzeba było wyjść wcześniej, trzeba było przewidzieć, że autobus może się spóźnić… A zresztą… Mogłem odpuścić. Za kwadrans byłaby kolejna wukadka. Zadzwoniłbym do matki, powiedział, że dojadę następną. Spieprzyłem…”. Ratownik odnosi reklamówkę do erki. „Już bierzemy i zaraz zszywamy” – rzuca bez przekonania.
Matka wpatruje się w ratownika zniecierpliwionym wzrokiem. „To jeszcze resztę weźcie! Bo jak inaczej przyszyjecie? Tam leży” – wskazuje na skład kolejki.
„Już bierzemy”.

„Dobrze. Ja jadę, bo się spóźnię. Pan powie Krzyśkowi, że czekam u ciotki”.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Radek

Radek znowu jest na zmianie.
Radek ma swój strój służbowy, charakterystyczny, granatowo-czerwony uniform: spodnie, kurtkę i czapkę z daszkiem, nieco utytłane kurzem i smarem, ale jeszcze mogą być. Radek nie jest kamerdynerem, nie pracuje w telewizji ani w klinice dla chorych na AIDS – nie musi być idealnie schludny.
Radek do swych obowiązków podchodzi ze stoickim spokojem (w ludzkiej świadomości istnieją trzy rodzaje spokojów: zwykły – łatwo go rozpoznać, bo bez przymiotnika, święty – wciąż najbardziej pożądany, mimo, że mamy coraz więcej ateistów, oraz stoicki – uważany, za jakąś wyjątkową formę spokoju, bo nikt już dziś nie pamięta kim byli stoicy i czym się zajmowali). Wszystko, co składa się na jego zakres obowiązków należy wykonywać starannie i dokładnie. A Radek wie, że jeśli starannie i dokładnie, to bez zbędnego pośpiechu. Nie spieszy się więc, stawia na jakość.
Są chwile, gdy Radek nie wykonuje żadnego ze swych głównych obowiązków. Zajmuje się wówczas tak zwanymi zadaniami dodatkowymi, albo nie zajmuje się zgoła niczym. Skala moich obserwacja jest póki co zbyt skromna, bym mógł wskazać wyraźne różnice między zajęciami dodatkowymi a brakiem jakichkolwiek zajęć. Jestem jednak przekonany, że Radek doskonale je rozróżnia.
Praca Radka to także kontakt z klientem. Oznacza to, że zgodnie ze standardami naszych czasów Radek jest cały czas zorientowany na klienta, cały czas bada potrzeby klienta, doradza klientowi, proponuje różne rozwiązania rekomendując te, które są akurat zdaniem Radka najlepsze. I zgodnie ze standardami naszych czasów, klient obsłużony przez Radka jest zawsze zadowolony i zawsze powraca.
Praca Radka nie jest zapewne pracą marzeń. Ma jednak kilka zalet.
Przede wszystkim, jest – to dla Radka silny argument, aby utrzymać się na zajmowanym stanowisku.
Po drugie jest płatna; Radek może pokazać figę tysiącom przeintelektualizowanych stażystów, którzy niby gdzieś tam się dostali, a którym starzy wciąż opłacają akademiki i weekendowe libacje – on za swoją wódkę płaci sam! A samodzielne płacenie za wódkę jest podstawą godności każdego faceta.
Po trzecie, kiedy Radek wraca po pracy do domu, kiedy otwiera swoje Królewskie, już nie myśli o robocie. Nie wiszą nad nim niedopięte projekty, bezlitośnie nadciągające dedlajny, niedokończone raporty, przeładowane skedżule. Radek nie ma w perspektywie kolejnego dnia slalomów między rutynową papierologią i kolejnymi wrzutkami od szefa, adhokami, spotkaniami bez zapowiedzi, na które musi iść, bo bez niego nie ruszą z sabdżektem i nie znajdą soluszyn. Radek nie myśli o wyśrubowanych targetach, półrocznych albo kwartalnych asesmentach, o memach, które spływają mu na mejla szybciej niż jest w stanie otwierać załączniki, nie martwi się ekselami, w których znowu nie działają formuły, makrami, w których znowu coś się rozjeżdza, łordem, który znowu nie znalazł banalnej literówki. Radek nie planuje swojej kariery na trzydzieści lata do przodu, nie jest zafiksowany na self-dewelopmencie, nie upiększa życiorysu na potrzeby rekrutacji na embijeja.
Radek pracuje na Orlenie, pomaga tankować paliwo, myje szyby, jeśli ktoś sobie życzy.
Radek przychodzi do pracy i robi co do niego należy. Nic więcej.
Czasem tak bardzo mu zazdroszczę.